15/04/2024
O święcie demokracji...
Kampanie wyborcze zawsze mocno mnie interesowały. Szczególnie te, które rozgrywały się w związku z wyborami samorządowymi. Tegoroczna kampania wyborcza pokazuje, że coś poszło nie tak z tą naszą demokracją lokalną... I żeby nie było, w odniesieniu do drugiej tury wcale nie mam na myśli Piły, ale jest to ogólna refleksja na podstawie spostrzeżeń z różnych części naszego kraju.
Media społecznościowe stały się główną areną przedwyborczych walk. To zrozumiałe, bo dziś lokalne gazety raczej wegetują niż są opiniotwórczym medium, z popularnością portali też różnie to bywa, a na Facebooku ma swoje konto 80 procent polskich internautów. Jeśli więc chce się dotrzeć do mas, to jest to idealny kanał.
I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że od kilku dni poszczególni kandydaci, przed którymi jeszcze druga tura wyborów, wydają oświadczenia lub nagrywają filmiki, w których oskarżają swoich konkurentów o hejt, kłamstwa, pomówienia. Obserwuję sporo profili osób z całej Polski, żeby zobaczyć jak to robią inni i mam wrażenie, że od weekendu Facebook składa się głównie z takich oświadczeń. Jeszcze gorzej jest, gdy zaczyna się czytać komentarze. Wyzwiska, obelgi, przytyki są na porządku dziennym.
W tym całym wybijającym szambie ginie program wyborczy. Bywa, że są kandydaci, którzy idą do wyborów bez żadnego programu, bez żadnej wizji i jeszcze z dumą o tym mówią. I całkiem sporo osób na nich głosuje! Dla wielu kandydatów, szczególnie do rad miast/gmin czy rad powiatu, a tym bardziej do sejmików województw, kampania wyborcza ograniczyła się do wywieszenia gdzieś przy ruchliwej drodze baneru ze swoim zdjęciem, imieniem i nazwiskiem. To wszystko. Prawie jak na Tinderze. Patrzyłam na te zdjęcia i w myślach zastanawiałam się: "Co Ty człowieku w ogóle chcesz zaoferować dla mojego osiedla, mojego miasta czy mojego powiatu?". I niestety pytanie to pozostawało bez odpowiedzi. Mało tego, taki styl walki o głosy mnie... obraża. Mam wrażenie, że kandydaci traktują mnie jak głupka, któremu nic nie trzeba tłumaczyć, bo i tak nie zrozumie. Ma wystarczyć wyretuszowane, specjalnie na tę okazję zrobione zdjęcie, a nie jakieś programy, rozmowy.
Z sentymentem wspominam czasy, wcale nie tak odległe, kiedy ze skrzynki pocztowej wyciągało się ulotki kandydatów. Oprócz programu, ciekawił mnie zawsze sam projekt ulotki: rozmieszczenie poszczególnych elementów, kolory, logo, hasło. Wcale nie tak rzadko zdarzyło się, że do drzwi mieszkania zapukał sam kandydat, z którym można było porozmawiać o jego propozycji i wizji na przyszłość gminy. Chociaż uczciwie trzeba przyznać, że i wtedy hejt się wylewał, głównie za pomocą specjalnie tworzonych na okres wyborów gazetek. Czasami takie druki pojawiały się w skrzynkach pocztowych i na wycieraczkach pod osłoną nocy, by od rana bomba wybuchła i mieszkańcy mieli o czym dyskutować.
Zanim zapadnie cisza wyborcza przed drugą turą, pewnie w mediach społecznościowych pojawi się jeszcze wiele takich oświadczeń mówiących, że kontrkandydaci lub ich zwolennicy kłamią. A ja wciąż wierzę, choć zaczynam zauważać w tym ogromną swoją naiwność, że społeczeństwo się na to wszystko nie da nabrać. I że ci, którzy grają nieczysto (niezależnie od barw politycznych i sympatii), dostaną czerwoną kartkę.
Ale najważniejsze w tym wszystkim jest to, żeby w niedzielę podnieść swoje cztery litery i pójść do lokalu wyborczego. Nawet jeśli decyzja nie jest łatwa. Wybory to wielkie święto demokracji. Sami możemy zdecydować komu na pięć lat oddamy kierowanie naszą gminą albo naszym miastem. To poważna sprawa, bo przecież decydujemy o miejscu nam najbliższym, w którym żyjemy, pracujemy, wychowujemy (lub nie) dzieci, po którym poruszamy się (pieszo, rowerem lub autem), w którym chcemy odpocząć, a przede wszystkim czuć się komfortowo, bezpiecznie, dobrze. Zatem niezależnie od sympatii lub antypatii niech tam, gdzie odbędzie się druga tura wyborów, wszystkich połączy wyborcza urna.
21 kwietnia głosujemy. A jeśli zlewamy temat, to potem nie marudzimy i nie wylewamy swoich frustracji na internetowych forach.