04/07/2024
Kevin Costner zastawił willę za 38 milionów dolarów. Kevin Costner straci dom, bo jego film za sto milionów jest niewypałem. Film Kevina Costnera zarobił mniej niż przewidywano. Trudno mi przypomnieć sobie inny, współczesny projekt filmowy, który zbierałby tak gigantyczne cięgi od dziennikarzy. I który byłby bezustannie pod tak zmasowanym ostrzałem.
Czytając kolejne doniesienia dotyczące „Horyzontu” odnoszę wrażenie, że dziennikarze (i po części blogerzy, ale tu to zostawmy) wręcz czerpią satysfakcję z wrzucania kolejnych komentarzy i tekstów omawiających skalę porażki Costnera. Zupełnie jakby wydawał on ich pieniądze i ryzykował ich domem. A tymczasem jest zupełnie na odwrót. Costner nie sięgnął do portfeli pana z „New York Timesa” czy „Variety”. Wyłożył własne pieniądze, sam znalazł finansowanie. Składał ten film w głowie blisko czterdzieści lat. Od dwudziestu lat pisał. Ma wszelkie prawo do bycia do niego przywiązanym, tak jak ma wszelkie prawo do popełniania z nim błędów. Ale media wiedzą lepiej.
Bardzo często cytowany tak w polskiej prasie, jak w blogosferze tekst o klęsce Costnera z „Variety” jest równie malowniczy, przepełniony fałszywą troską, jak po prostu głupi i nieprawdziwy. A jego głupota zaczyna się od pierwszego zdania. „W Hollywood obowiązuje stara zasada, że nie należy inwestować w film własnych pieniędzy.” Ładne zdanie. Ładna zasada. Tyle, że stosowana dość wybiórczo. United Artists powstało w 1919 roku jako inicjatywa Charliego Chaplina, Douglasa Fairbanksa, Mary Pickford i D.W. Griffitha. Wszyscy zaryzykowali i zbudowali giganta, który tak naprawdę przestał istnieć dopiero w 2019 roku. Ryzykowali - tak, tak, własnymi pieniędzmi, jak własną reputacją. Pod koniec lat 60. ubiegłego wieku Paul Newman z kolegami i koleżankami założył First Artists. Produkowali filmy w oparciu o własne pieniądze do 1980 roku. Clint Eastwood ma swoją firmę producencką Malpaso, którą założył by zainwestować pieniądze jakie zarobił na trylogii Leone. Firma działa do dziś. Czasami zarabia krocie, czasami traci. Eastwood wciąż wkłada w nią własne pieniądze. Gerard Butler zmęczony walkami z producentami założył swoje G-BASE, gdzie produkuje wybrane przez siebie filmy sensacyjne. Dokłada do nich połowę budżetu, zarabia na sprzedaży pół eksploatacji. Jeśli pierwsze zdanie tekstu analizującego klęskę Costnera wykłada się na tezie, to trudno chyba traktować go poważnie.
Ale idźmy dalej. W owym tekście pojawia się jeszcze jedno bardzo ciekawe stwierdzenie - że Costner stworzył dziesięciogodzinny miniserial i że lepiej ten film sprawdziłby się w telewizji. Bosko. Rozumiem, że polskim recenzentom pewien drobny detal może umknąć, bo u nas ten film nosi inny tytuł niż w Stanach. Ale tam „Horyzont. Rozdział 1” ma tytuł „Horizon: An American Saga – Chapter 1”. I kluczem do rozumienia tego, co jest pokazane na ekranie jest słowo - saga. Saga jest wielowątkowym, epickim gatunkiem, charakteryzującym się rozmachem i mnogością postaci. Fabuły sag rozciągnięte zwyczajowo były na dekady. Nie wspominając o tym, że za „Sagę rodu Forsyte’ów” John Galsworthy dostał Nobla.
Film Costnera będący z założenia sagą, musi być rozciągnięty na lata, mnogość postaci i wątków. Czy jest to serialowe? I tak, i nie. Serialowe, bo dziś spotykamy się z tą opowieścią najczęściej w seriach. Nie, bo mieliśmy w kinie mnogość sag od „Ojca chrzestnego” przez „Gwiezdne wojny”, po „Mad Maxa”. Costner zrobił o tyle inną rzecz, że w obrębie swojego filmu buduje świat bardzo zamknięty, a co za tym idzie - pierwsza część jest tylko jego ekspozycją. Ale wciąż konstrukcyjnie i w założeniu daleko jej do serialu. Ale ponoć jest narracyjnie za wolna. Powinno być szybko.
W tym dążeniu do robienia i opowiadania szybko, dotarliśmy do punktu, w którym ludzie, którzy kochają opowiadać z tego rezygnują. Dennis Lehane powiedział rok temu, że przestaje pisać książki, bo nie chce się z nikim już ścigać, wydawać bóg jeden wie ilu powieści rocznie i schodzić z jakości w imię ilości, bo tego od niego chce rynek. Na to nikt w mediach nie zareagował. Najlepszy obok Dona Winslowa autor rzucił ręcznikiem. Smutne.
Za to biedni dziennikarze jednak drżąc tak o stan konta reżysera, jak komfort widzów, rozpaczają nad tym, jak to widzowie nie będą potrafili się za rok połapać w fabule. Rozumiem, że media martwią się o widzów, ale dlaczego pokładają tak niską wiarę w ich inteligencję? Czyżbyśmy na przestrzeni ostatnich dwustu lat zgłupieli i stali się niezdolnymi do koncentracji półgłówkami? Aleksander Dumas drukował w odcinkach „Hrabiego Monte Christo” od sierpnia 1844 do stycznia 1845. Nie było wtedy internetu. Nie było archiwum gazety. Odcinek był publikowany i znikał. „Hrabia…” był gigantycznym hitem, który czytała cała Francja. Jako powieść wydano go rok później. Trwa do dziś. Co ciekawe - krytycy nie przyjmowali tej historii zbyt dobrze, wieszcząc jej zapomnienie. Najnowsza adaptacja „Hrabiego…” zaraz trafi do kin. Nieźle jak na powieść, którą mieli wszyscy zapomnieć.
A wspominam o tym tylko przez to, że w wieku dziewiętnastym ludzie nie mieli radia, telewizji, internetu, byli gorzej wyedukowani i rozwinięci a jednak nie mieli problemu z czytaniem i pamiętaniem. Skąd więc dziś ta niewiara w ludzi współczesnych? Wszak przecież stoimy w rozwoju o wiele wyżej.
Być może wynika ona z faktu, że my dziś wszystko wiemy lepiej. Analizą budżetu filmu zajmują się ludzie, których życiowym osiągnięciem było budżetowanie rodzinnego wypadu do Jastarni. Analizą strategii sprzedaży tytułu ludzie, którzy grają w strategiczne gry, zaś o zastawieniu przez Costnera willi za 40 milionów, piszą ci, którzy siedzą w ciasnym M2. Trochę to wszystko śmieszne. I trochę pachnie złymi intencjami oraz starą, dobrą zawiścią.
Rzeczą, która bawi mnie niezwykle jest także nagłe odkrycie przez dziennikarzy, że Kevin Costner ponoć ma wielkie ego. No cóż, jest to objawienie porównywalne do Apokalipsy świętego Jana. A poważnie - każdy zawód artystyczny to praca na ego. Kwestią osobną jest to, jak ono się objawia. Dla Clinta Eastwooda to dominowanie na planie i chwalenie się tym, że nigdy nie przekracza budżetów i kończy zdjęcia przed czasem (taki jestem mistrz). Dla Nolana budowanie intelektualnej głębi. Dla Spielberga udawanie dziecka. I tak dalej. Dla Costnera to robienie projektów życia i bycie mentorem. A dla całej masy to chlanie i krzyczenie jak to są ważni. Każdemu jego poklask i drobne fetysze. Nie ma w tym niczego nowego czy zaskakującego. Jest za to szukanie na siłę afery i powodów do tego, żeby komuś przywalić. A najlepiej bije się bezbronnego. A Costner jest bezbronny. To jego pomysł, jego życie, jego ambicja. Teraz z kolei zamiast kończyć film, musi kopać się z koniem.
Wczoraj przeczytałem sobie tekst o „Horyzoncie” w „Rzeczpospolitej”. Na dziewięć akapitów, cztery poświęcone są nieszczęsnej willi i temu, że Costner wszystko straci. Potem mamy trochę o filmie (ewidentnie widzieliśmy inny film niż autorka) i tym jaki jest zły. Cały film, nie dopiero pierwsza jego część. Ale ja nie o tym. Wspomniałem o zawiści i że mam wrażenie, że w tej całej nagonce na Costnera ona jest siłą napędową. I czytając ową recenzję (napisaną przez wartościową, poważną krytyczkę) zrozumiałem, że dokładnie tak jest.
Mamy w tym tekście takie zdania: „Pierwszą część „Horyzontu” pokazał w maju podczas festiwalu canneńskiego. Po seansie wysłuchał dziesięciominutowej owacji. Niestety, zwyczajowej." Deprecjonujemy więc aplauz i ciepłe przyjęcie. Co to za osiągnięcie - żadne. To zwykła kurtuazja. Ta narracja przebija nie tylko z tego tekstu. A teraz dla przypomnienia - kiedy rok wcześniej pisano o owacji po pokazie „Zielonej granicy”, mieliśmy entuzjastyczne przyjęcie i piętnastominutowe owacje. Czyli one były szczere, a dla Costnera kurtuazyjne. To jak to do diaska jest z tymi owacjami? Są zwyczajowe czy nie są. Czy też może ich percepcja zależy od nastawienia dziennikarza do opisywanego przez niego filmu? Obstawiam, że to ostatnie.
Zastrzegam od razu. Nie chcę oceniać filmu Costnera. Nie teraz. Nie po tym małym kawałku. Wychodzę ze staroświeckiego założenia, że skoro ktoś włożył w pracę czterdzieści lat i masę swoich pieniędzy to należy mu się odrobina szacunku. Nawet jeśli koncertowo się pomylił i finalnie stworzył zakalec. I nie, nie chodzi o to, żeby nie mówić, ale żeby mówić prawdę.
Łatwo jest pisać w pięć dni po premierze pierwszego filmu o porażce. Trudniej jak widzę, dopuścić do głosu autora, który jasnym i klarownym tekstem mówi, że zwroty inwestycyjne z „Horyzontu” zaplanowane są na długie lata. Co mnie wcale nie dziwi. Od co najmniej dekady Costner powtarza, że na „Wodnym świecie” zarobił finalnie dwa razy tyle, ile włożył. Ale w mediach nikt tego nie słucha (dobra, czasami pojawiają się informacje o zwrocie, ale bardzo drobnym drukiem, tak żeby przypadkiem nie burzyły tezy) i wciąż dominuje narracja o jego porażce.
Łatwiej jest sycić się czyjąś porażką. Bo to bardziej ludzkie. Może i żyjemy we wspaniałych czasach kiedy to Taylor Swift śpiewa a ziemia się trzęsie, ale my tak naprawdę się nie zmieniamy. Wciąż jesteśmy tak samo mali jak byliśmy. I tak samo małostkowi. Tylko dziś z tego co kiedyś było powodem do wstydu, czynimy coś, z czego jesteśmy dumni.