Travelo - przygotuj się na rowerową przygodę

Travelo - przygotuj się na rowerową przygodę Podróże rowerowe to od ponad dwudziestu lat kawałek mojego życia.

Tu postaram się podzielić z tymi co już podróżują i z tymi co dopiero maja takie plany, podzielić się moim doświadczeniem, pomysłami i nowymi wyzwaniami.

Trzeba wrócić na Camino ❗️ W tym roku dwa cele👍1️⃣ dokończyć wytyczanie Camino Misericordia. 2️⃣ przejechać Camino Portu...
10/04/2024

Trzeba wrócić na Camino ❗️
W tym roku dwa cele👍
1️⃣ dokończyć wytyczanie Camino Misericordia.
2️⃣ przejechać Camino Portugalskie.

Postanowienia noworoczne❓Mam I ja😀🚴
03/01/2024

Postanowienia noworoczne❓
Mam I ja😀🚴

Lubicie przygody ?
20/11/2023

Lubicie przygody ?

17/09/2023
Słowenia – rowerem od Alp po Adriatyk. Część 2.Alpy JulijskieLicząc nasze wszystkie wyprawy to spędziliśmy w namiocie po...
19/08/2023

Słowenia – rowerem od Alp po Adriatyk. Część 2.

Alpy Julijskie

Licząc nasze wszystkie wyprawy to spędziliśmy w namiocie ponad 200 nocy. Można by o tym napisać pewnie książkę, spaliśmy pod szczytami Kaukazu, norweskimi fiordami, klifami Moheru, pod nie do końca uśpionym wulkanem. Nie zawsze to były noce spokojne, bo tańczyli wokół namiotu bośniaccy hojracy, nad głową przetaczały się nocne pociągi, atakowały mrówki, ślimaki i komary, zalewały nas ulewy, wiatr porywał namiot i rowery. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco do wędrówki, ale wszystkie te niedogodności rekompensują niesamowite poranki, można zjeść przy namiocie śniadanie w rześkim powietrzu, popijając sobie świeżo zaparzoną kawę a wokół roztacza się widok, który zapamiętuje się do końca życia. Tak sobie myślę, że podróżuję właśnie dla tych poranków.

Tak jest i tu w Planicy, zwijamy i suszymy namiot na balustradzie jeszcze zamkniętej knajpki i na jej tarasie szykujemy śniadanie. Za nami zeskok Velikanki a przed nami piękna panorama Alp Julijskich. Można by się w 30 minut uwinąć i ruszyć w drogę, tylko po co? Kawa z aeropressu smakuje wyśmienicie, rozkładamy mapę, analizujemy trasę na dziś. Przed nami po wczorajszej wspinaczce na Wurzenpass czeka podjazd na najwyższy punkt tegorocznej wyprawy Przełęcz Vršič - czyli trzeba się nastawić na kolejne ciężkie kręcenie, ale … Nie można odpuścić i nie stanąć na progu skoczni, żeby poczuć choć przez chwilę to, co czują zawodnicy szykując się do lotu na jednej z największych skoczni świata. Krok po kroczku, schodami pniemy się na górę, stromizna zeskoku robi imponujące wrażenie, a widok z belki i progu budzi delikatny dreszcz emocji. To tu zasiadają na belce i po kilku sekundach, rozpędzeni do ponad 100 km/h szybują w powietrzu Stoch, Żyła i wielu innych zawodników, których za tę odwagę bardzo szanuję. Tak tu stojąc na górze myślę sobie, że albo trzeba mieć stalowe nerwy albo być świrem. Garbik, fajeczka i lot w kilkusetmetrową przepaść! Zastanawiam się tylko czy mają czas na podziwianie tego niesamowitego widoku wokół.
Po wykonaniu co prawda jednego, ale równego skoku z ostatniego schodka pod Velikanką, ruszamy dalej. Zwłaszcza że nad wierzchołkami gór zaczynają pojawiać się ciemne skłębione chmury - nie wróży to dobrze. Zjeżdżamy do Kranjskiej Gory i robimy pierwsze słoweńskie zakupy w markecie, ceny znośne, może nie tanio, ale na pewno przystępniej niż w sąsiedniej Chorwacji. Przejeżdżamy zaprowiantowani przez miasteczko i zaczyna się podjazd, na początek do małego jeziora Jasna pod, którym trzeba zrobić tradycyjną pamiątkową fotkę z kozicą i Triglavem w tle, a potem ostro w górę. Jedziemy Vršicką Cestą nazywaną też Drogą Rosyjską, budowało ją bowiem w 1915 kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Droga ma 50 ponumerowanych zakrętów i dokładnie połowę z nich trzeba pokonać wspinając się pod górę, przy każdym nawrocie mamy podany numer i wysokość na której jesteśmy. Początkowo myślałem, że będzie mnie to dobijało, ale o dziwo motywuje. Niezbyt szybko, ale mijają kolejne wiraże a wysokość systematycznie rośnie, wraz z wysokością pojawiają się kolejne, piękne panoramy poszczególnych grzbietów Alp Julijskich. Robiąc przerwy na sesje zdjęciowe z górami oraz krówkami, jak z reklamy Milki oraz na małe przekąski, pniemy się do góry. Do szybszej jazdy motywują również rozlegające się po szczytach grzmoty i coraz ciemniejsze chmury!
Ostatnie ostre podjazdy, trzeba jednak rower podprowadzić, ale i tak na 1611 metrze n.p.m. na przełęczy meldujemy się o przyzwoitej porze. Seria epickich fotek na tle gór i burzowych chmur, uzupełnienie płynów i ruszamy w dół w dolinę rzeki Soczy. Kolejne 25 serpentyn i już jedziemy wzdłuż jednej z najpiękniejszych rzek Słowenii a może nawet Europy. Socza w górnym swym biegu płynie Doliną Trentu, te tereny jak cały Region Goriza był przez wieki obszarem granicznych sporów, ścierania się włoskich i austriackich wpływów, a między tymi potęgami Słoweńcy, próbowali kształtować swoją narodową tożsamość. To zresztą historia niemal każdego z bałkańskich państw. Po pierwszej wojnie światowej Gorizia staje się częścią Włoch a kolejna wojna, po której powstaje Jugosławia, znaczne jej obszary wciela w granice nowo utworzonej socjalistycznej republiki.
Podziwianie pięknego krajobrazu zakłócają nam pierwsze krople deszczu, ale nie możemy odpuścić „Szmaragdowej Piękności”- jak nazywają Soczę poeci. Zjeżdżamy na pierwszy punkt widokowy na rzekę, wcięta kilkanaście metrów w głąb wapiennego podłoża wije się labiryntami u nasz stóp. Przedzieramy się przez zarośla wydeptanymi przez turystów ścieżkami, żeby podziwiać kotłującą się gdzieś miedzy skałami szmaragdową wzburzoną rzekę. Pierwszy raz widzę tak niesamowitą geomorfologiczną konstrukcję i tak intensywną barwę wody. Na kolejnym punkcie widokowym koryto rzeki można na dobrą sprawę u góry po dobrym rozpędzie przeskoczyć, nad labiryntem wymytych przez wodę krasowych korytarzy. Nie dziwię się, że taką scenerię wybrano już do kilku filmów, ale o tym później.
Podziwianie Doliny Soczy przerywa nam ulewa, w strugach deszczu trzeba uważać aby na śliskim mokrym kamieniu nie zjechać do rzeki i zafundować sobie niekontrolowany rafting. Czekamy na małe okno w ulewie i zjeżdżamy do restauracji na kawę. Żeby przeczekać, trochę wyschnąć i rozgrzać się zamawiamy zupę, niestety pierwsze próby komunikowania się po słoweńsku, kończą się tym, że zamiast zamawianej gulaszowej dostajemy grzybową… też smaczna no i ciepła. Leje niemiłosiernie przez niemal godzinę, kolejne okno opadowe wykorzystujemy, żeby zjechać do miejscowości Bovec, ledwo udaje nam się zrobić zakupy, zameldować na kempingu i znów zaczyna lać i tak przez kolejne dwie godziny. Czekając na możliwość rozbicia namiotu, szykujemy pod wiatą kolację. Nasi sąsiedzi Czesi, którzy zorganizowali sobie rajd odrestaurowanymi Jawami po Europie, pochłaniają kolejne litry piwa a my z wypytujemy turystkę ze Słowenii, co by nam poleciła do zwiedzenia w swojej ojczyźnie. Podczas kolejnej luki w ulewie rozbijamy namiot, najlepszym ratunkiem na nagły chłód po wczorajszych upałach jest spreparowany na szybko grzaniec z sangrii. Przeglądam prognozy na jutro - ma być lepiej. Oby się sprawdziły, może jakoś przeschniemy, bo z rozciągniętych na sznurkach pod wiatą ciuchów woda leje się strumieniem.

Słowenia – rowerem od Alp po Adriatyk. Część 1.Już kilka razy w naszych rowerowych planach pojawiała się Słowenia, do te...
05/08/2023

Słowenia – rowerem od Alp po Adriatyk. Część 1.

Już kilka razy w naszych rowerowych planach pojawiała się Słowenia, do tej pory przegrywała konkurencję to z pandemią, to z „cieplejszymi” krajami. Aż zapadła decyzja, że w tym roku objedziemy rowerami to niewielkie terytorialnie, ale wypełnione atrakcjami państwo. Mam tu też do zrealizowania kilka osobistych celów… przede wszystkim stanąć u podnóża planickiej Letalnicy.

Zapakowaliśmy sprzęt na niezastąpione Kangoo i ruszyliśmy o 4 rano samochodem z Czeladzi na południe, by po 10 godzinach zaparkować nad austriackim jeziorem Osiacher See nieopodal Villach. To miał być nasz punkt wypadowy w kierunku Słowenii. Po długich i trudnych negocjacjach na jednym z campingów zostawiliśmy auto; z portfelem lżejszym o kilkaset euro (i jak to już staje się tradycją) w potwornym upale wyruszyliśmy na trasę.
Gdy dojeżdżamy do punktu początkowego wyprawy rowerowej samochodem, zawsze kończy się to przeładowaniem sakw: a to jakieś „przegryzki”, a to coś może się przydać, a to kilogramowa puszka grochówki na pierwszy obiad. Efekt jest taki, że ciężko rower ruszyć z miejsca. W tym roku testuję nową stalową ramę roweru, mam nadzieję, że inżynierowie Columbusa dobrze ją dopracowali i to blisko 25-cio kilogramowe obciążenie przetrzyma! Na szczęście na rozruch mamy trasę brzegiem jeziora w kierunku Villach, ale tuż za miastem pojawia się masyw Karawanki, z którym za chwilę trzeba będzie powalczyć na podjazdach. Zmęczenie podróżą daje znać o sobie, a na dodatek Roman walczy z przeziębieniem i gorączką. Zjedzona w 30 stopniowym upale grochówka z puszki raczej nie podnosi nam morale. Trzeba jednak wykrzesać trochę energii, bo plan zakłada pokonanie pierwszej przełęczy na trasie.
Po paru kilometrach za Riegersdorf pojawia się odbicie na Wurzenpass – przełęcz, przez którą prowadziła jedna z ważniejszych dróg pomiędzy Słowenią a Austrią. Drogę utwardzono w XVIII wieku i dopiero po wybudowaniu Tunelu Karawanka w 1991 roku ruch na tym szlaku wyraźnie się zmniejszył. Dlaczego? Odpowiedź otrzymujemy już po kilku kilometrach. Droga osiemnastoprocentowymi podjazdami wspina się na liczącą 1073 m n.p.m. przełęcz. Na nierozgrzane podróżą nogi i zapakowany rower to zbyt wiele. Zaczyna się spacer z wpychaniem roweru pod górę. Niektóre odcinki według mojej oceny mają zdecydowanie powyżej 20% nachylenia. Mam wrażenie jak bym ciągnął rower na Śnieżkę! Pokonujemy drogę odcinkami po kilkanaście metrów, żeby dać odpocząć rękom, bo rower ciężko jest utrzymać, żeby się nie stoczył w dół.
Zastanawia mnie po co w latach zimnej wojny Austriacy umocnili tę drogę systemem bunkrów i zapór, przecież tu ledwo można wjechać samochodem a co dopiero wojskowym sprzętem. Ale tuż przed przełęczą okazuje się, że jednak człowiek może się łatwo pomylić. Przy drodze stoi czołg z epoki, czyli T-34 z tablicą zachęcającą do odwiedzenie Bunker Muzeum! Zastanawiając się, jak tu go wtargali, czytam informację o wspomnianym muzeum. Choć obiekt bardzo ciekawy, gdzie pasjonaci militariów zgromadzili sporą ilość sprzętu wojskowego, my rezygnujemy ze zwiedzania. Dochodzi 20:00, co prawda widać już tablicę z oznakowaniem przełęczy, ale nas czeka jeszcze kawał drogi.
Przekraczamy granicę, cel pierwszy osiągnięty, na zjazd trzeba założyć wiatrówkę i ruszamy w dół. Tak naprawdę na początek delikatnie, bo ja plus rower i ekwipunek to całkiem niezła masa, którą nie do końca dotarte nowe hamulce muszą zatrzymać. Testy na pierwszych ostrych zjazdach wychodzą pomyślnie, czyli można ruszyć ostro w dół. Po 15 minutach zjazdu jesteśmy już w dolinie rzeki Sava Dolinka, a na górę wspinaliśmy się dwie godziny!
Jesteśmy w regionie Górnej Krainy, dojeżdżamy do drogi łączącej Krajnską Górę z włoskim Tarvisio. I właśnie w kierunku tego włoskiego miasteczka skręcamy, bo nieopodal granicy znajduje się stolica słoweńskich skoków narciarskich czyli Planica. Jako wieloletni fan tej dyscypliny nie mogę sobie podarować, żeby nie zobaczyć Letalnicy! Dodatkowo do odwiedzenia skoczni zachęca nas informacja, że u jej stóp można bez problemu rozbić namiot. Przygotowując się do podroży, w wielu miejscach czytałem, że słoweńska policja bardzo uczulona jest na obozowanie „na dziko”. Jak na jednym z blogów podróżniczych wyczytałem „są bardziej austriaccy niż Austriacy”, coś w tym jest. Nasze pierwsze rowerowe spotkanie z tym krajem chcemy przeżyć bezstresowo, kierujemy się zatem pod skocznię.
Przygotowując się do tegorocznych Mistrzostw Świata w Narciarstwie Klasycznym w Planicy Słoweńcy przebudowali infrastrukturę wokół skoczni. Powstały tu oprócz nowych tras narciarskich specjalne miejsca dla turystów, w tym parkingi dla kamperów, z toaletami i ciepłą wodą! Ale my wybieramy potężny plac przy zeskoku największej z kompleksu skoczni. To na nim zazwyczaj powstaje wioska narciarska podczas konkursu lotów w Planicy. Dziś to nasza baza noclegowa, namiot rozstawiamy, wykorzystując rowery, kilka kamieni i system linek, bo śledzi nie da się wbić w utwardzone podłoże.
Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć ze skocznią i oświetlonym zachodzącym słońcem Triglavem – górą symbolem Słowenii. 10 godzin za kierownicą samochodu i 7 na rowerze robią swoje, choć nad górami słychać grzmoty – zasypiamy… z nadzieją, że wiatr nie zburzy naszej misternej konstrukcji nośnej namiotu.

04/08/2023

Wpadajcie na single!

To mi się podoba, podróże, odkrywanie nowych smaków i dzielenie się nimi z innymi 👍 Chyba podpatrzę pomysł !
08/07/2023

To mi się podoba, podróże, odkrywanie nowych smaków i dzielenie się nimi z innymi 👍 Chyba podpatrzę pomysł !

Rowerem przez Republikę Siedmiu Wysp – PaxosSą takie miejsca na mapie Europy, które nie słyną ze znanych budowli, nie ur...
23/03/2023

Rowerem przez Republikę Siedmiu Wysp – Paxos

Są takie miejsca na mapie Europy, które nie słyną ze znanych budowli, nie urodzili się tam znani z mediów artyści czy politycy, nie pojawiają się na pierwszych stronach podręczników historii, przewodników turystycznych czy światowych a nawet regionalnych tytułów prasowych. Jednak gdy tam docieramy stajemy oniemiali z zachwytem chłonąc niesamowite widoki, niepowtarzalną atmosferę miejsca! Ile takich miejsc pozostało? Trudno powiedzieć. Do niedawna takim miejscem była najmniejsza wyspa jońska Paxos, dziś docierają tu spore promy wypchane setkami turystów a wokół wybrzeży kręcą się dziesiątki jachtów i małych wycieczkowych statków. Robi się tłoczno, ale czasem nawet na 19 kilometrach kwadratowych można zabłądzić i jest szansa na odrobinę naturalnego piękna.

Droga na Paxos zaczyna się niedzielnym porankiem w Sami, zjechaliśmy z noclegu w górach Kefaloni i z nadzieją rozglądamy się po porcie. Przed nami marna alternatywa powrotu na kontynentalną Grecję i odtwarzanie trasy, którą już przejechaliśmy. Rozglądamy się po szyldach różnych przewoźników, może coś innego niż kiepskie wiadomości z internetowej wyszukiwarki, pojawi się na plakatach. Jedyna linia promowa, która wchodzi w rachubę „Seven Islands” przyśle swój prom do Sami za dwa dni, tak wynika z afiszu w okienku nieczynnej kasy biletowej. Siadamy na ławce w porcie, niedzielne śniadanie nie wygląda zbyt okazale, a nastroje jak byśmy czekali na przewoźnika przez Styks a nie Morze Jońskie. Nagle do portu wpływa z hukiem silników wyglądający jak potężna łódź motorowa prom pod banderą „Seven Islands”. Sprawnie cumuje 200 metrów od nas, rzucamy jedzenie i z całym majdanem pędzimy w stronę promu, który miał tu być dopiero we wtorek. Przy opuszczonym trapie stoi uśmiechnięta greczynka. Pytamy czy płyną w kierunku odległego Paxos? Oczywiście! A czy zabierają rowery? Ok, gdzieś zmieścimy! Biegiem ruszamy w kierunku wskazanej nam przez naszą boginię szczęścia kasy, tam z niemałymi problemami technicznymi, kupujemy bilety i po chwili wjeżdżamy wąskim trapem na prom. Wspinamy się na górny pokład, po chwili silniki zaczynają pracować na najwyższych obrotach i wyskakujemy z portu, jak byśmy się śpieszyli na plan kolejnego filmu o Bondzie!
Nastroje zmieniają się w sekundę, nasz expresowy prom rozbija fale, za nami potężna grecka bandera łopocze na wietrze, a ryczące silniki brzmią jak najpiękniejsza muzyka. Według rozkładu za siedem godzin dopłyniemy na Paxos! Znów zaczynamy kreślić optymistyczne plany wędrówki. Odwiedzamy kolejne porty na Itace, Lefkadi i gdy docieramy na małej przystani portu Gaios, mamy już w głowie ułożony harmonogram dalszej wędrówki. Ta mała wyspa słynie z dwóch rzeczy: niesamowitych klifów na zachodnim wybrzeżu i małych miasteczek w stylu weneckim na wschodzie. W 24 godziny planujemy objechać to wszystko i ruszyć dalej.
Na początek wjeżdżamy w centrum portowego Gaios, już pierwszy rzut oka na zacumowane na nabrzeżu jachty przekonuje nas, że ten raj stworzony przez Posejdona do swych schadzek z piękną kochanką, dalej wypełniają raczej ludzie z wyższych sfer. W portowych knajpkach królują stroje na Pierca Brosnana, dwóch brodatych rowerzystów raczej zaburza harmonię, dokumentujemy fotograficznie tę idyllę i zanurzamy się w uliczki w poszukiwaniu jakiegoś dyskontu na zakupy. Po uzupełnieniu prowiantu ruszamy na objazd wyspy. Większość turystów zmierza w stronę tętniących gwarem portowych uliczek, my ruszamy w przeciwnym kierunku. Droga jest jedna, tak że nie ma w czym wybierać. Kieruje nas na punkt widokowy, ale dostrzegamy jakąś ścieżką prowadzącą na skaliste wybrzeże. Ostre jak brzytwa skały wapienne, rzeźbione przez morskie wody stwarzają niesamowitą scenerię, to nasz punk widokowy. Za księżycowym krajobrazem wybrzeża rozciąga się lazurowe morze a na horyzoncie pojawia się bliźniacza, ale zdecydowanie mniejsza Antipaxos. Bajkowo niewiarygodne widoki. Chętnie rozbilibyśmy tu nasz obóz, ale na tym podłożu nie przetrwałby żaden materac.
Wjeżdżamy między oliwkowe gaje, którymi pokryta jest niemal cała wyspa, trudno jest znaleźć jakieś dobre płaskie miejsce na namiot. Aż dojeżdżamy do starego opuszczonego monastyru, zostały po nim tylko białe wapienne ściany a lokalni artyści z pozostałości drewnianego stropu i sznurów stworzyli w nim ciekawą instalację. Przechodzimy przez budowle a za nią pojawia się coś, co kiedyś było klasztornym ogrodem, idealne miejsce na nocleg. Pozostałości dawnych ziołowych upraw jeszcze w wieczornym powietrzu wydają kojące zapachy, jedyne co może niepokoić to mnóstwo łusek po śrutowej amunicji. Na szczęście noc mija spokojnie w cieniu klasztornych murów.
Rankiem ruszamy dalej, kluczymy po wysepce krętymi ulicami, przedzieramy się starymi pieszymi szlakami, mijając kolejne nic nie mówiące nam nazwy niewielkich osad – Apergatika, Katsimatika, Valianitatika, Vlachopoulatika, Bogdanatika! Ta ostatnia coś mi mówi, ale żywego ducha na ulicach aby kogoś o to zapytać. Nagle zza zakrętu wyłania się tablica - view point. Przed naszymi oczami otwiera się niesamowity widok, kilkusetmetrowe białe ściany, a w dole po lazurowych wodach pływają jachty i małe wycieczkowce ustawione w kolejce aby wpłynąć do jaskini wydrążonej w wapiennym klifie. Obserwujemy to wszystko z góry, uruchamiamy drona, by udokumentować jedną z głównych atrakcji wyspy. Potem kolejne zjazdy i wjazdy po uliczkach Paxos aż docieramy do Lakki, drugiego co wielkości miasta wyspy, w którym zamieszkuje niespełna 500 osób. Tu znów objeżdżamy portowe uliczki, robimy kilka zdjęć w malowniczej zatoce, wpadamy do małych sklepików aby kupić trochę pamiątek. Kiedyś najważniejszą fabryką wyspy była manufaktura produkująca mydła oliwkowe z lokalnych surowców, mijaliśmy ją po drodze, ale dziś, jak widać, chyba produkują tam zdecydowanie cos innego. Pamiątkowe mydełka z Paxos lądują jednak w sakwach. Ruszamy do Loggos, trzeciego miasta wyspy. Tu nam podoba się najbardziej, może dlatego że najmniej turystów, w portowej kafejce kupujemy Mythos i obserwujemy nieśpieszne życie mikroskopijnego portowego miasteczka. Udziela nam się klimat slow life i postanawiamy zacumować nasze rowery przy kamienistej plaży, Roman się kąpie a ja wygrzewam się na kamieniach. Mamy zapas czasu, bo do portu w Gaios blisko a w taki upał lepiej przeczekać w cieniu.
Ostatnie kilometry na Paxos prowadzą nas drogą nad wybrzeżem prosto do portu. Na miejscu musimy rozpatrzyć temat powrotu na Korfu, większość połączeń między tymi dwoma wyspami to niestety statki wycieczkowe, których cena jest kilkukrotnie wyższa od normalnego liniowego połączenia. Wybieramy tańszą opcję, ale niestety prom przed zawinięciem na Korfu płynie przez Igumenitsę. Dotrzemy na miejsce zatem po północy, ale bez ścisku i w rozsądnej cenie.
Gdy odbijamy od portowego nabrzeża, obserwujemy, jak z kolejnych wycieczkowców wylewają się tłumy na malutką wyspę Paxos - fale turystów zalewają miasteczko by po kilku godzinach powrócić na morze. Gdy wysepka znika nam za horyzontem, stwierdzamy, że jest to jedno z ciekawszych miejsc jakie odwiedziliśmy podczas naszej greckiej wędrówki. Czy następnym razem, gdy tu kiedyś dotrzemy, będzie podobnie? Powstające na skalistym brzegu budowle podpowiadają nam, że chyba już nie.

Rowerem przez Republikę Siedmiu Wysp – Kefalonia.Pierwsze skojarzenie jakie nam się nasuwa, gdy słyszymy o Wyspach Jońsk...
06/11/2022

Rowerem przez Republikę Siedmiu Wysp – Kefalonia.

Pierwsze skojarzenie jakie nam się nasuwa, gdy słyszymy o Wyspach Jońskich, to bajeczne plaże, krystaliczna turkusowa woda, pływanie z żółwiami na Zakintos, ogólnie rzecz biorąc -wakacyjny raj. Wiele w tym prawdy, gdy jesteśmy na wybrzeżu i korzystamy z uroków plaż, które są obrośnięte setkami hoteli. Wystarczy jednak zrobić mały wypad w głąb każdej z tych wysp i zobaczyć, że życie na wyspie hartuje jej mieszkańców na twardych ludzi na wiele sposobów. Sama historia nie oszczędzała tego archipelagu, helleńskie początki osadnictwa to preludium do ciągłych zmagań o władzę nad nim. Sycylijczycy, Wenecjanie, Turcy, Francuzi, Brytyjczycy, Niemcy wciągali na maszty swoje sztandary, a gdy ostatecznie zapanował tu pokój, o wyspy upomniała się potężna natura. Port Sami, do którego wpływa nasz prom, jak i cała Kefalonia, zostały zniszczone w 1953 roku przez potężne trzęsienie ziemi. Do dziś nie odbudowano wielu budynków a wyspę postanowiła opuścić niemal 1/3 mieszkańców.

Wysiadamy z promu, robimy zakupy prowiantu i napojów i zaczynamy wspinaczkę w głąb wyspy. Kefalonia w założeniu naszego planu wędrówki to dla nas tylko etap tranzytowy. Celem jest wyspa Zakintos, ale aby się do niej dostać musimy dojechać do Pesady ,skąd odpływa jedyny prom na Zakintos. Plan prosty, droga niestety nie. Musimy dotrzeć na drugą stronę wyspy, na początek 10 kilometrów podjazdu, średnie nachylenie to prawie 8% ale niektóre odcinki to prawie 15% ścianki. Napoje szybko znikają z bidonów, a potem z zapasowych butelek. Gdy docieramy do przełęczy, widzimy, że przed nami jeszcze długa droga a słońce powoli zaczyna się chować za górę. Wnętrze wyspy jest prawie niezamieszkałe, gdzieś w oddali w dolinie widać światła jakiejś osady, ale przestrzelone znaki drogowe raczej nie zachęcają do odbicia w tą stronę. Na horyzoncie pojawiają się ołowiane chmury i niespodziewanie pojawia się chłodny wiatr. W oddali słychać wycie watahy bezpańskich psów. Zapada decyzja, zjeżdżamy serpentynami w stronę stolicy wyspy – Agrostoli. Tam będziemy szukać noclegu.
Gdy po szalonym zjeździe docieramy nad zatokę, przy której rozrosło się portowe Agrostoli, pojawia się oszałamiający widok. Zachodzące słońce zabarwiło niebo purpurą a pod nim powoli zaczęło rozświetlać się miasto. Podziwialibyśmy widok dłużej, gdyby nie powoli zapadające ciemności. Przy zatoce nie znaleźliśmy żadnej dobrej lokalizacji na rozbicie namiotu. A ciemności zapadły błyskawicznie. Dalsza jazda nie ma sensu. Zjeżdżamy z drogi i na kawałku łąki szybko rozbijamy namiot. Ku naszemu zaskoczeniu niebo zaczynają rozświetlać dalekie błyskawice. Na szczęście kończy się na kilku kroplach, szybko zasypiamy, bo rano trzeba ruszać na prom do Zakintos.
Rano budzik wyrywa nas w ciemnościach ze snu, sprawdzam zaspany, o której wyrusza nasz prom i nagle uświadamiam sobie, że w tym zmęczeniu zapomniałem o różnicy czasu pomiędzy moim zegarkiem a czasem w Grecji! Do promu mamy 40 minut i około 10 km drogi. W rekordowym tempie zwijamy namiot i wskakujemy na rowery. Ostatni raz zerkam na nawigacje i rusza nasz wyścig z czasem. Staramy się trzymać głównej drogi, na podjazdach brakuje tchu i zapasu energii, ale gnamy do przodu. Nagle po 25 minutach szalonej jazdy, gdy powinniśmy być już niemal w porcie stwierdzam, że droga odbiła znacznie od wybrzeża i zaczyna się wspinać pod górę. Gdzieś musieliśmy źle odbić, zawracamy, ale po chwili widzimy jak nasz jedyny poranny prom odbija od wyspy. Źli na siebie, zmęczenie i fatalne oznakowanie błąkamy się po wąskich uliczkach szukając drogi do przystani. Gdy tam docieramy, okazuje się, że prom kursuje tylko dwa razy dziennie, kolejny dopiero za 10 godzin! Krzyżuje to nam plany strasznie. Mamy jeden dzień opóźnienia, trzeba będzie teraz mocno trzymać się wytycznych, bo samolot nie poczeka.
Śniadanie jemy w milczeniu, tak naprawdę wyjadając ostatnie zapasy, wygrzebuję z sakw stare bułki, jakieś słodycze. Atmosfera gęsta, jedyne co nam zostało to położyć się spać w cieniu przystankowej budki i czekać. Prom wraca z Zakintos, załoga przywiązuje go niedbale do nabrzeża, opuszczają trap i z jego wnętrza wysypują się turyści, po których już podjechało kilkanaście taksówek, autobus z biura podróży odbiera grupę wycieczkową. Na przystani zostaje trochę młodzieży ze Stanów z walizkami wielkości pralek, sprytni taksówkarze upychają ich na kilka kursów i znów zostajemy sami. Po chwili pojawiają się trzy młode Niemki, które - jak mówią - również ruszają na Zakintos. Nudząc się postanawiają popływać w morzu. Ubijamy targu, najpierw my pilnujemy ich walizek, a potem one naszych rowerów a my ruszamy na zakupy do miasta. Niestety po pokonaniu w upale kilku kilometrów, nie udaje nam się znaleźć żadnego sklepu. Jedynie w barze wypijamy za kosmiczną kwotę po piwku i wracamy na przystań.
Powoli zaczynają pojawiać się kolejni pasażerowie, tłum gęstnieje, samochody ustawiają się w pobliżu trapu. Gdy wybija godzina otwarcia pokładu, schodzi kapitan, który spokojnie mógłby zagrać jednego ze Spartan w filmie „300”. Tłumaczy coś pasażerom po grecku a potem po angielsku. „Prom nie popłynie dziś bo za duże fale” Osłupiały spoglądam na morze a tam fale wysokości 20 cm! Pasażerowie protestują, głównie Amerykanie, którym nie może się pomieścić w głowach, że przelecieli pół świata aby wylądować na betonowej przystani i tu kończy się ich ekskluzywny trip! Dyskusje krótko urywa kapitan - „nie płyniemy i już”. Bezradnie rozkładającym ręce turystom tłumaczy, że mogą pojechać taksówką do innego portu, stamtąd na kontynent i potem na Zakintyos. Problem braku taksówek rozwiązuje jednym telefonem. Po godzinie zostajemy znów sami na przystani. A nasz plan podróży legł w gruzach całkowicie. Internet jest tak lichy, że ledwo można sprawdzić, jakie są alternatywy dla nas. Jedyne co pozostało, to zrobić w tył zwrot i jechać z powrotem do portu Sami. Tam musimy poszukać innych rozwiązań dla naszej wyprawy i jakiejś przeprawy promowej. Piszę do domu o naszej sytuacji i proszę żeby sprawdzili inne promy z Kefaloni.
Wściekli ruszamy z powrotem. W milczeniu układamy w głowie naszą sytuację i szukamy odpowiedzi na pytanie „co dalej”? Dobrze, że udaje nam się znaleźć market, uzupełniamy niemal wyczerpane zapasy i z okropną wizją kolejnej wspinaczki, po trasie którą 24 godziny wcześniej zjeżdżaliśmy w dół, zaczynamy podjazd. Droga miejscami jest tak stroma, że nie ma mowy o jeździe. Pcham ciężki rower a motywacji brak. Jedynie w głowie nucę sobie stary kawałek Pink Floyd „Wish you were here” zastanawiając się, co miał w głowie klawiszowiec Floyd’ów Richard Wright osiedlając się na Kefaloni na kilka lat. I choć piosenka mówi zupełnie o czymś innym, to mi jej początek układa się idealnie „A więc sądzisz, że potrafisz odróżnić Niebo od Piekła? Błękit nieba od bólu?”

Gdy docieramy na znaną nam już przełęcz, mam ochotę położyć się spać w przystankowej wiacie. Tylko te wyglądające jak tarcze strzelnicze drogowskazy powstrzymują mnie. Kolejna noc w dziczy, gdzieś za krzakami przy drodze. Rano zjazd do portu Sami i nadzieja na to, że droga nas poprowadzi! Bo inaczej kawałek Pink Floyd w głowę wryje mi się już na stałe. „Year after year, running over the same old ground. What have we found? The same old fears” Oby tylko do świtu!

Rowerem przez Republikę Siedmiu Wysp – Itaka  ITAKA – miejsce mityczne, tu po wielu latach wędrówek po świecie, do swego...
12/10/2022

Rowerem przez Republikę Siedmiu Wysp – Itaka

ITAKA – miejsce mityczne, tu po wielu latach wędrówek po świecie, do swego domu powraca Odyseusz. Przeszkód na jego drodze było co niemiara, jedne straszne, inne urokliwe, cel miał jednak twardo wyznaczony i dlatego wrócił. Nasze wędrówki po różnych zakątkach Europy trwają już dwa razy dłużej niż wędrówka Odyseusza. Co prawda my w tym czasie zaglądamy na dłużej do domu, ale coś co roku wyciąga nas na wypad w nieznane. W swym wierszu o wyspie grecki poeta Konstandinos Kawafis pisze: „Bylebyś nie zapomniał nigdy o Itace, o twoim przeznaczeniu – masz do niej dopłynąć. Lecz nie śpiesz się w podróży. Niech trwa długo – latami. Lepiej byś był już stary, gdy dotrzesz do wyspy i na tyle zasobny w dobra tego świata, by już nie oczekiwać od Itaki bogactw”. Bogactwem wrażeń, które zebraliśmy przez te lata moglibyśmy obdarzyć wiele osób, ale z ogromną ciekawością Itaki wsiadamy na prom. Chcemy postawić swoje stopy na ziemi będącej symbolicznym domem wszystkich wędrowców świata.

Spoglądamy na jej skaliste brzegi wypatrując bezpiecznej przystani, już za chwilę dotrzemy … Prom jednak spokojnie mija wyspę i płynie dalej.
Jak się okazuje, prom płynie trochę na około, najpierw na Kefalonię a potem dopiero na Itakę. Grecki rozkład jazdy, którego zresztą nie widzieliśmy na oczy ma swą specyfikę, więc nie wnikamy. Po 3 godzinach rejsu lądujemy na rozgrzanym betonowym nabrzeżu portu, choć określenie port to mocna przesada - mały budynek kasy i dwa hektary betonowego parkingu. Turyści ekspresowo wskakują do klimatyzowanych taksówek. Nie jest ich zbyt wielu, bo Itaka to mała wyspa o powierzchni 96 kilometrów kwadratowych, na szczęście w odróżnieniu do Korfu nie zabudowana tysiącami hoteli.

Jedyne co mnie martwi to zaczynająca się za parkingiem niemal pionowa ściana, na którą trawersem wspinają się kolejne samochody. Relaks na promie trochę nas rozleniwił, a tu w największy żar czeka nas wspinaczka. Naciskamy ostro na pedały i zaczynamy mozolną walkę z podjazdem. Od rozgrzanych skalnych ścian bije takim ogniem, że niemal parzy w ręce. Ten krótki odcinek daje nam tak popalić, że na szczycie mam ochotę po prostu położyć się w cieniu. Nie ma jednak czasu na odpoczynek, a przede wszystkim nie ma gdzie się schować, Teraz w dół do głównego miasta wyspy czyli Vathi. Miasteczko prezentuje się z wzniesienia sympatycznie, położone przy głęboko wciętej w lądy zatoce, w centrum której z wody wynurza się mała wysepka Zbawiciela. To na tej wyspie przypływające do portu statki oczekiwały w 40 dniowej kwarantannie, a dla ich pasażerów postawiono tu małą świątynię, która sprawia, że widok jest jeszcze ciekawszy.
Samo miasteczko oblężone jest przez turystów, z jachtów cumujących w porcie pasażerowie wychodzą wprost do ogródków lokalnych restauracji. Ruch w mieście dopiero się rozkręca, bo kończy się sjesta. Tuż przy porcie stoi posąg Odyseusza, przy którym ustawia się kolejka, bo każdy chce stanąć u boku mitycznego żeglarza. My co prawda preferujemy inny środek lokomocji, ale zdjęcie pamiątkowe trafi i do naszych albumów. W cieniu czas na obiad a potem wjeżdżamy w wąskie uliczki zapchane straganami, bo trzeba z wyspy przywieźć ładną pamiątkę. W oko wpada nam salonik lokalnego rękodzielnika, który z tego co znajdzie na brzegu tworzy bardzo ciekawe małe dzieła sztuki. Wybór jest trudny, ale i tak w sakwach lądują suveniry „made in Ithaca”.
Powoli przychodzi czas na to aby poszukać miejsca na nocleg. Na pole namiotowe nie ma co liczyć, nad zatoką wszystko albo szczelnie zabudowane, albo strome zbocza wyspy zanurzają się w morzu. Nie pozostaje nic innego, jak sprawdzić, jak sytuacja wygląda na drugiej stronie wyspy, w tym celu trzeba się wspiąć kilkaset metrów w górę. Gdy już jesteśmy na przełęczy, widzimy jak za widoczną z góry Kefalonią zaczyna się chować słońce. Zostało nam niewiele czasu nim zapadną ciemności. Analizując mapę stwierdzamy, że nie ma szans aby dojechać do kolejnego miasteczka, musimy zjechać kamienistą drogą w dół, być może przy niej coś się znajdzie. Jak się okazuje, zjazd nie jest możliwy, trzeba rowery sprowadzać, żeby nie przelecieć na tych kamieniach przez kierownicę. Dopiero po kilometrze trafiamy na wąską wnękę w stromym skalistym zboczu i postanawiamy się tu rozbić, czyścimy ją z kamieni, robimy miejsce na namiot i rowery - w razie gdyby komuś chciało się jechać drogą w nocy, żeby się zmieścił między nami a przepaścią z drugiej strony.
Noc na takim odludziu mija spokojnie, jak zwykle wstajemy przed wschodem słońca. Wychodzę, z namiotu aby zobaczyć jak wygląda świt nad Itaką i na kamienistym podłożu stawiam niefortunnie stopę tak, że nagle ból przeszywa moja lewą nogę. Mięsień łydki boli mnie tak jak nigdy dotąd. Nie jestem w stanie rozprostować nogi, nie mówiąc już, o tym żeby na niej stanąć. Roman fachowym okiem robi oględziny nogi, wsmarowuje przeciwbólową maść, jednocześnie starając się rozmasować obolałą łydkę. Lekka ulga. Na jednej nodze pomagam Romanowi złożyć namiot, pakuję sakwy i rower. Ból lekko ustaje, ale na myśl o kilometrowej wspinaczce z obładowanym rowerem pod górę, przychodzą mi do głowy same czarne myśli. Przed nami kawał drogi a ja ledwo stoję na nodze. Innego wyjścia jednak nie ma, zaciskam zęby i podpierając się na rowerze wpycham go po kamieniach pod górę. Ból raz większy raz mniejszy, ale powoli pokonuję kolejne metry. Po pewnym czasie mam wrażenie, jakby rozgrzana noga powoli wracała do siebie, ukłucia są coraz słabsze, aż na szczycie ból powoli ustaje. Żeby nie ostygnąć, zjeżdżamy w dół. Postanawiamy trochę odpocząć, prom na Kefalonię jest za kilka godzin. Wybieramy się na kamienistą plażę i postanawiamy tu odpocząć. Kąpiel w morzu, śniadanie i kilka godzin leniuchowania. Wracam znów do formy! Wpadamy na chwilę do miasta, robimy zapasy na drogę i znów przez przełęcz wracamy do portu.
Jedna doba na Itace, wyobrażaliśmy ją sobie jako rajską wyspę za którą latami tęsknił Odyseusz. Ale nie jest ona jakoś szczególnie piękna, widoki nie powalają z nóg, surowe skały porośnięte niezbyt urokliwą roślinnością i ukryte między nimi miasteczka z prostą, portową zabudową. Ale jest w niej coś wyjątkowego, ta wpisana w historię naszej cywilizacji tęsknota za miejscem skąd pochodzimy, miejscem, które nas ukształtowało. Wędrując gromadzimy życiowe doświadczenia, poznajemy miejsca piękniejsze niż to, z którego wyruszyliśmy, w naszych żyłach adrenalina i endorfiny krążą jak szalone, ale tego uczucia, kiedy zza zakrętu wyłania się twój własny dom, z niczym się nie da porównać. Trudno je w kilku zdaniach opisać.
Bilety skasowane, cumy odczepione, ciekawe czy nasze wędrówki zaprowadzą nas jeszcze do Itaki?

Adres

Zabkowice Slaskie
57-200

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Travelo - przygotuj się na rowerową przygodę umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Travelo - przygotuj się na rowerową przygodę:

Widea

Udostępnij

Travelo - dlaczego velo?

15 lat temu, dwóch zapaleńców wskoczyło na rower i wybrali się na rowerową eskapadę z Ząbkowic Sląskich do Pragi. Bez przygotowania, bez konkretnych planów, z sakwami zakupionymi na targowisku, namiotem i karimatą. Pierwszy dzień jazdy dostarczył tylu intensywnych wrażeń, że trudno było je zdefiniować. Nocując na obrzeżach Pragi zostaliśmy zarażeni nieuleczalną chorobą - podróżowaniem. Kolejne lata to kolejne podróże, nie na zasadzie “wyżej, dalej, szybciej” ale kilometr po kilometrze, poznawanie nowych dla nas krajów, kultury, ludzi. Każda wyprawa to nowe doświadczenia, umiejętności, którymi chętnie dzielimy się z innymi. W pewnym momencie zrodziła się myśl aby te doświadczenia i wiedzę wykorzystać tak, aby stał się to swojego rodzaju pomysłem na życie. Chcemy stworzyć miejsce, gdzie oprócz zaopatrzenia się w niezbędny do rowerowych podróży ekwipunek, można będzie wymienić się swoimi doświadczeniami, porozmawiać o podróżach, zorganizować wspólnie rowerowe wyjazdy. Chcemy naszym pomysłem zarazić też innych, bo ta pasja podróżowania, poznawania świata, jest czymś co zmienia człowiekowi życie. Zmienia nieodwracalnie.

Bogdan


Inne Firma z branży mediów/wiadomości w Zabkowice Slaskie

Pokaż Wszystkie

Może Ci się spodobać