Nowe Opinie

Nowe Opinie to i/lub tamto
(2)

Biegnę sb dzisiaj szlakiem bluszczowym i myślę: och, to mógłby być dobry wstęp do ,,Bezmatek” Miry Marcinów. Bo biegam s...
21/09/2024

Biegnę sb dzisiaj szlakiem bluszczowym i myślę: och, to mógłby być dobry wstęp do ,,Bezmatek” Miry Marcinów. Bo biegam sb regularnie od ponad roku, ale jest to aktywność bezpieczna. Nie marzę o maratonach, ani o przekraczaniu granic, ino o tym, by kilka razy w tygodniu przebierać nogami przez 30 minut. I jest to wystarczające, jest to bezpieczne. Na szlaku bluszczowym mijam czasami osoby, które biegają regularnie od lat, mają szybsze tempo, są młodsi i dla nich te moje 30 minut, to pewnie rozgrzewka. Szanuję, podziwiam.

Nawet jeżeli przez ten rok zgubiłem 16 kilogramów (och to było piękne porzucenie niepotrzebnych 16 kilogramów) i z 98 kg, osiągnąłem zdrowe 82 kilogramy, to nadal jest to bezpieczne. Żadnego przekraczania własnych granic. Raczej powrót do normalności. Punkt wyjścia raczej, chociaż prawdę mówiąc nie wiem do czego miałby to być punkt wyjścia, gdzie niby miałby prowadzić, no ale zostawmy to.

,,Bezmatek” Miry Marcinów na pierwszy rzut oka wygląda właśnie jak taka aktywność trzydziestominutowa. W sensie, że książka jak każda inna. Nie rzuca się w oczy, zgubi się na każdej księgarskiej półce, w bibliotece można jej nie zauważyć. Temat też
nieszczególnie oryginalny, bo śmierć kogoś bliskiego, w tym wypadku matki, była i będzie opisywana, przeżywana mniej więcej tak, jak można sobie to wyobrażać - płacz, rozpacz, utrata, żałoba itp., itd., na pewno nie seks, na pewno nie hulanki, na pewno nie żałobne śpiewy typu: ,,dobry jeżu, a nas panie” (s. 176)., na pewno nie wspomnienie matki, z którą poszło się na sanki wraz z innymi dzieciakami, a matka na niezłej bańce i już złamana ręka jej i już trza do szpitala, ale na drugi dzień, bo przecież matka nie będzie zionąć alko lekarzowi w twarz.

,,Bezmatek” jest książką, która idealnie nadaje się na Bezgrunt.

18/09/2024

Dzień dobry. Sprawa jest następująca. Otóż – jeżeli to kogo interesuje – Nowe Opinie dobiegły końca. Tak, jak lato ’24 i każde inne lato wcześniej.

Ale to nie koniec, bo zamiast Nowych Opinii będzie Bezgrunt (to i tamto). Wiem, już ktoś mi to powiedział w rozmowie prywatnej (pozdrawiam, kłaniam się w pas), że nazwa dupy nie urywa. Owszem, ale dupy też nie urywają np. nakłady książek w Polsce, gdzie średnia nakładu jednego tytułu wynosi około 2 500 egzemplarzy (dane z Biblioteki Narodowej), więc naprawdę nie ma o co kruszyć kopii.

A swoją drogą nabyłem ostatnio ,,Lekturę uproszczoną” Cristiny Morales w przekładzie Katarzyny Okraski i Agaty Ostrowskiej – nakład 2500 egz. (akurat wydawnictwo artrage czasami zamieszcza informacje o nakładzie, nie zawsze, ale się zdarza).

O czym będzie zatem Bezgrunt (to i tamto)? Nie, właściwie najpierw może dlaczego taka nazwa, ok.? Więc i ,,bezgrunt” oraz ,,to i tamto” wzięły się od Mistrza Eckharta, średniowiecznego filozofa i mistyka. Nie będę tłumaczył zawiłości tych pojęć, bo w sumie nie są one tak zawiłe znowu, ale każdy mniej więcej domyśla się o co chodzi, prawda?, coś tam intuicja na pewno podpowiada. No jest grunt, wszyscy po nim chodzą i czują się dzięki temu bezpiecznie. I dobrze, bo bezpieczeństwo jest ważne, No i bezgrunt to zgoła inne doświadczenie, jak można domniemywać, ot i cała filozofia.

O czym będzie Bezgrunt (to i tamto), treści tutaj zamieszczane? Albo raczej – jaki będzie Bezgrunt? Chciałbym, żeby był intensywny (regularny), raczej dygresyjny, w takim znaczeniu, że nie całościowy, bo nie ma na to czasu.

No np. nie tak dalej, jak wczoraj słuchałem sb podcastu, w którym autorzy książki ,,Urban. Biografia” mówią, cytuję z pamięci: trzeba pamiętać, że Radio Wolna Europa też zajmowała się propagandą. Nie zawsze, ale miała takie fazy. No i np., bo to przykład jest cały czas, no i wtedy dam upust swoim aberracjom, pisząc, że np. Cezary Łazarewicz, autor reportażu ,,Żeby nie było śladów” o Grzegorzu Przemyku, za który to reportaż dostał nagrodę Nike, za bardzo tego nie rozumiał, a szkoda, bo wtedy jego reportaż rzeczywiście by na tę nagrodę zasługiwał. Koniec przykładu, koniec wpisu. Tak by to miało wyglądać. Czyli krótko, o wielu różnych sprawach, a nad wszystkim patronat będzie miał wspomniany mistyk nadreński, Eckhart (dziękuję).

Co jeszcze? Zacznę od książki ,,Bezmatek” Miry Marcinów, książki z 2020 roku, za którą autorka otrzymała Paszport Polityki, słusznie zresztą, książka do wypożyczenia we wschowskiej bibliotece jakby co. Wtedy też, w sensie, jak coś tutaj w końcu się pojawi, nowy wpis, będzie można przetestować, czy aby na pewno trzymam się tego, com tutaj zapowiedział.

A potem – różnie, a to o mistyce, a to o fizyce, a to coś przeciw coachom, a to o filmie, a to o tym, a to o tamtym, tam coś się usłyszało, gdzie indziej zobaczyło, no naprawdę różnie, ale krótko, dygresyjnie, do celu.

Przez jakiś czas pewnie strona nie zmieni nazwy, ale z czasem (mam nadzieję krótkim, a nie długim) będzie już oficjalnie Bezgruntem (oby).

Wiem, że długi wpis, ale następny będzie krótszy, a ten jest otwarciem, wprowadzeniem, wstępem, stąd tyle liter, przecinków i nawiasów.

PS.
,,A na koniec powiedziała ,,jajko”” (s. 256, ostatnia strona ,,Bezmatek” Miry Marcinów i jedyne tam zdanie, jakie znajdziecie).

Miało być o ,,Umiłowanej” Toni Morrison w nowym tłumaczeniu Kai Gucio (2023 rok), ale popadłem w dygresje, inne lektury,...
01/06/2024

Miało być o ,,Umiłowanej” Toni Morrison w nowym tłumaczeniu Kai Gucio (2023 rok), ale popadłem w dygresje, inne lektury, a te zaprowadziły mnie jeszcze gdzie indziej, aż nadszedł dzień zwany Bożym Ciałem, ołtarz niemal pod balkonem, tłumy pod nim, śpiewy.

Coś jednak o ,,Umiłowanej” powiedzieć trzeba. Wydano ją w 1987 roku. To był taki czas, że kobiety w USA domagały się - o czym Morrison wspomina w przedmowie do książki – równości w postaci płac, dostępu do zawodów, swobodnego wyboru typu - mąż i dzieci lub bez męża, bez dzieci itd., itp. No i Morrison uznała, że ok., weźmie udział w tej debacie, napisze powieść, wykorzystując historię czarnoskórej Margaret Garner, która zabiła swoje dziecko (jedno), a próbowała zabić kolejne (swoje). Młoda to była kobieta, matka – wiadomo, ale też niewolnica, która uciekła z plantacji bawełny, a potem, kiedy ją złapano, uznała, że lepsza będzie śmierć (najpierw jej dzieci, potem jej samej) niż powrót do miejsca, które porzuciła. Morrison – jesteśmy cały czas na etapie przedmowy do książki – relacjonuje tę historię, bo było w niej coś ewidentnie nieoczywistego. Otóż Garner za morderstwo dziecka trafiła do więzienia, ale zwróciła na siebie uwagę brakiem skruchy, opanowaniem, intelektem i zawziętością (to słowa Morrison), bo wolność wtedy – co oczywiste - miała wyraźnie zarysowane granice, kolor skóry miał tutaj fundamentalne znaczenie. Boże ciało nie było przecież czarne, tylko białe.

Morrison przetwarza więc w ,,Umiłowanej” historię Margaret Garner, a sposób, w jaki to robi, jest dowodem na to, że literatura to coś więcej niż zbiór zdań, oddzielanych kropkami. Powieść ostatecznie zdobyła rok później Pulitzera a sześć lat od premiery ,,Umiłowanej” Morrison zgarnie Nobla i świat w ten sposób pozna pierwszą czarnoskórą noblistkę w dziedzinie literatury.

No i tutaj zaczynają się schody, bo perspektywa Toni Morrison daleko wykracza poza doświadczenie mężczyzny w średnim wieku, żyjącym sobie gdzieś w środku Europy nie wiadomo zresztą po co. Rzecz jasna ten mężczyzna, co to go przed chwilą powołałem do życia (skończę ten tekst i tym samym los tego nieszczęsnego mężczyzny również) może się jakoś ogarnąć, w sensie zbliżyć się jakkolwiek do tego o czym pisze Morrison. No ale do pewnych spraw nigdy nie doskoczy. A już na pewno nie do koszmaru niewolnictwa. Raczej tutaj przewiduje się wielką bezradność. Na jego szczęście (albo i nieszczęście) Toni Morrison idzie krok dalej. Historię umieszcza w 1873 roku w stanie Ohio. Prawdę mówiąc komuś takiemu, jak wspomniany mężczyzna, nie za wiele to mówi. W 1873 roku nie było go na świecie, a Ohio zna jedynie z mapy Google. Sytuacja patowa. Nie urodzi się przecież wcześniej i nie wyruszy do Ohio, bo i po co. Zatem jego perspektywa jest dość wąska, jak ścieżka rowerowa, którą takim, jak on obiecano jakiś czas temu, by liznęli trochę cywilizacji i przestali szerzyć defetyzm (nazywa się to ostatecznym rozwiązaniem kwestii malkontentów lub game changer’em).

Więc nawet, gdyby jednak, jakimś cudem i w ogóle, ów mężczyzna, o którym tutaj mowa, pojawił się w 1873 roku w tym Ohio, ale miał doświadczenie XXI wieku (no bo nie można tak bezkolizyjnie przemieszczać się w czasie i jednocześnie udawać, że jest się czystą kartą, warzywem, które nic nie pamięta), to mógłby z powodzeniem głosić czarnoskórej społeczności, gdyby ta była zainteresowana tym, co ma do powiedzenia, że właśnie mija kolejny rok od zakończenia wojny secesyjnej, zniesienia niewolnictwa, nie ma już białego, ani czarnego, wszyscy jesteśmy jedno, świat jest iluzją, ewentualnie jest piękny, jeżeli są ograniczenia, to jedynie w naszych głowach, pieniądze leżą na ulicach, trzeba się tylko po nie schylić i proszę, już jesteś bogaty/a piękna istoto, czarodzieju/ko losu, kwiecie lotosu, pasjonacie/pasjonatko dylatacji czasu, załóż białą koszulę, przed tobą procesja życia, owoce, które zgniją, gdy je zostawisz same sobie.

Są oczywiście wytwory ludzkiej aktywności (niekoniecznie pisane z wielkiej litery), które wymykają się powyższym konfabulacjom i do nich niewątpliwie należy ,,Umiłowana” Toni Morrison. Przypominają one, te wytwory, jedną ze scen powieści, kiedy niejaki Kwit Czysty dwadzieścia dni po tym, jak uratował Sethe przed niechybną śmiercią z wycieńczenia, zbiegłą niewolnicę z Kentucky, która właśnie urodziła córkę (córkę Denver, którą w przyszłości Sethe nie zdąży zabić), a potem na ich widok (czyli matki i córki, które ocalił) pobiegnie z radości do rzeki, zbiegnie do jaru, by tam, przedzierając się przez krzaki, ,,pokryte krwiopijczymi, grubymi jak noże cierniami, które cięły rękawy jego koszuli i spodni” (s. 201), kąsany przez ,,komary, pszczoły, osy, szerszenie i najwredniejsze pająki w całym stanie” (s. 201), ,,podrapany, pocięty i pogryziony” (s. 201) zerwie dla nich jeżyny, a dokładnie dwa wiadra jeżyn i żadnego owocu nie uszkodzi.

I tym jest ,,Umiłowana” właśnie. Ktoś może zobaczy w niej dwa wiadra jeżyn, ktoś inny pszczoły i szerszenie, ktoś jeszcze podrapania i ukąszenia. Ale ona, znaczy ,,Umiłowana" jest tym wszystkim naraz. Jednocześnie powieść prowadzi nas za rękę dalej, do innych czarnoskórych autorek/autorów. Na przykład do Audre Lorde (1934-1992), poetki, aktywistki, wojowniczki, która białym feministkom z klasy średniej przypominała, że kiedy te walczyły o prawa kobiet, organizując sobie kongresy i inne wydarzenia, w których niechybnie uczestniczyły, to ich domy w tym czasie sprzątane były przez czarnoskóre kobiety. A Agnieszka Graff w przedmowie do esejów Audre Lorde, wydanych w Polsce w 2015 roku (amerykańskie wydanie – 2007) napisze, że aby zrozumieć o czym pisze Toni Morrison, koniecznie trzeba sięgnąć po eseje Audre Lorde.

,,Umiłowana” zaprowadzi nas również do innego aktywisty, tj. Ta-Nehisi Coatesa (ur. w 1975 r.), który w eseju ,,Między światem a mną”, wydanym w Polsce w 2021 roku (amerykańskie wydanie – 2015), powie mniej więcej coś takiego, że kiedy upadały w 2001 roku dwie nowojorskie wieże, to nie robiło to na nim wielkiego wrażenia, bo Ameryka znała innych terrorystów, nie tylko Bin Ladena, którzy na szeroką skalę i dużo wcześniej więzili, mordowali i traktowali czarnoskórą społeczność, jak zwierzęta, w sumie gorzej niż zwierzęta. A kiedy on, Ta-Nehisi Coates wyjedzie na jakiś czas do Francji (to dopiero będzie eseistyczna perspektywa) poczuje w końcu, że opuścił kraj, czyli Amerykę, w której z pokolenia na pokolenie wpajano takim jak on, że w każdej chwili może zostać unicestwiony i powinien tę wiedzę pielęgnować w sobie i przekazywać swoim dzieciom, a jego dzieci swoim dzieciom i tak do końca świata. I dopiero we Francji powoli dochodzi do wniosku, że być może są takie kraje, gdzie nie czuje się noża na gardle.

Ten wspomniany esej powstał zresztą w odpowiedzi na sytuację, w której amerykańska policja oraz amerykańscy obywatele bezmyślnie i bez żadnego powodu doprowadzili do śmierci wielu niewinnych czarnoskórych kobiet i mężczyzn (w latach 2013-2014, może trochę wcześniej).

Więc lepiej dwa razy się zastanów, trzy nawet i dopiero wtedy sięgnij po ,,Umiłowaną” Toni Morrison.

Wydawnictwo Poznańskie
Wydawnictwo AGORA
Wydawnictwo Czarna Owca

Była sobota, późne popołudnie i muzyczna, letnia scena trójek, a na niej Michaela Jarosz i Bruno Dębicki. Dzisiaj natomi...
16/05/2024

Była sobota, późne popołudnie i muzyczna, letnia scena trójek, a na niej Michaela Jarosz i Bruno Dębicki. Dzisiaj natomiast jest czwartek, jeszcze chwila i koniec maja, zaraz potem połowa sierpnia, wreszcie 11 listopada i śnieg chwilę później.

Maryja tego dnia (czyli w sobotę) napisała, że nie o 18.45 idziemy na koncert, a o 18.30, bo trzeba miejsca zająć. Uprzedziłem więc, że będę stał. Nie ma tak, że idę się rozsiąść, idę się rozstać, na nogach będę się rozstawał. Plan taki (miałem).

Potem na miejscu dopytywałem właścicieli, organizatorów, bardzo szanowne grono, gdzie to wszystko się odbędzie. Wewnątrz, czy na zewnątrz? Bo letnia scena trójek ma takie możliwości, że może być tu, a może być tam (nie to, co u sąsiadów). Stąd moja niewinne pytanie, ale Maryja zaraz, żebym się nie rozpędzał, bo przecież widać, że na zewnątrz. Organizatorzy potwierdzili, zamówiliśmy napoje, przysiedliśmy się, słońce grzało, sobota, chociaż dzisiaj już czwartek.

Znam Michaelę i Bruna, więc nie udawałem, że ich nie znam, coś zagadałem nawet, jak to bywa w takich sytuacjach. Inni też zagadywali, a było nas coraz więcej. Jedni się dosiadali, inni nie, pytałem, czy dla wszystkich starczy miejsca przed letnią sceną trójek, czy ławki będziemy donosić, czy ewentualnie ktoś jest na sali, stolarz jakiś, człowiek, co ma w ręku fach, by w razie czego krzesło lub ławkę na szybko sklecił, ale było to już wołanie na puszczy, po próżnicy, bo na scenie pojawili się oni, czyli Michaela i Bruno. A jak się młodzi artyści pojawiają na scenie, to mordo nie szukaj stolarzy w tłumie, nie pytaj kto z ludu, a kto nie, ino słuchaj, wsłuchaj się, siedź lub rozstawaj się na nogach. Takie przesłanie ode mnie do was. Pozdrawiam.

Tutaj mała dygresja – nie byłeś, nie komentuj; nie oglądałeś, nie pisz; piłeś, zdrzemnij się.

O tym, że Michaela Jarosz coś na boku kręci (w sensie piosenki), komponuje i śpiewa, usłyszałem kilka lat temu w teatrze Grzegorza Dolacińskiego ,,Na wietrze”. Na próbie to się wydarzyło, bo byłem wtedy częścią tego teatru, którego już nie ma. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – wywiązała się wtedy rozmowa, że owszem są piosenki, są dźwięki, ale jeszcze nie czas, żeby wyjść z nimi do ludzi. O tym, że Bruno też coś kręci na boku, komponuje i śpiewa dowiedziałem się jakiś czas później, kiedy pojawił się na scenie CKiR w ramach Kulturomatu. Akurat tam nie byłem, byli inni, znam ich, coś tam opowiadali, ale wiadomo – nie byłeś, nie widziałeś, nie pij. Dlatego ino tylko zrozumiałem, że na letniej scenie trójek w drugi weekend maja oboje zagrają, już rezerwowałem miejsca (stojące), już garderobę odpowiednią, już w kalendarzu terminy, godziny, by nie zapomnieć, nie spóźnić się, krótko mówiąc - dostrajanie, wyczekiwanie było, świętowanie.

Jacy oni byli więc? Na letniej scenie (trójek)? Przede wszystkim autentyczni. Pomimo tego, że Michaela – jeżeli wszystko ogarniam – zaprezentowała się dopiero po raz drugi szerszej publiczności, bo kilka dni wcześniej ze swoimi piosenkami można jej było posłuchać we Wrocławiu. Bruno zdaje się częściej grywa tu i tam, kontynuuje w wolnych chwilach swoją przygodę z teatrem, więc scena mu nie obca, kontakt z publicznością również. I to się czuło. Tym bardziej, że wspomniany wcześniej oniryczno/tajemniczo/symboliczny teatr ,,Na wietrze” zapewne odegrał w ich twórczym życiu niebagatelną rolę. Dlatego też, widząc ich w sobotnie, późne, ale majowe popołudnie, miało się ten przywilej dostąpić kolejnej, nowej, ale wyczekiwanej odsłony ich twórczego rozwoju/niepokoju. Tym bardziej wydaje się to istotne, że oboje stoją u progu czegoś, co można by nazwać splątaniem cząstek elementarnych, kiedy ich wrażliwość (muzyczna i liryczna) będzie im od tej pory odbierana, smakowana, oceniana, rozmieniana, analizowana oraz interpretowana. Jak w mechanice kwantowej. Spojrzysz na publiczność i będziesz wiedział/a, kim są młodzi artyści, spojrzysz na młodych artystów i będziesz wiedział/a sporo o publiczności. I jeżeli do tej pory oboje czuli się zapewne bezpiecznie, bo – w przypadku ,,Na wietrze” – tworzyli teatr z większą grupą szaleńców pod niezłomnym nadzorem Dolacińskiego, to tutaj byli zdani tylko na siebie. Niewątpliwie oboje wyszli z tego splątania zwycięsko.

Oczywiście gdyby w pobliżu kręcili się lokalni nacjonaliści, których przecież nie jest znowu tak mało, mogliby uznać, że siedzimy sobie przed letnią sceną trójek, jest ognisko, cukinie, papryka, bakłażan, a na gitarze ktoś brzdęka, np. coś takiego, że pewnego dnia obudził się i do żony/partnerki zaczął mówić, że jesteś moim trunkiem, a dokładnie whiskey. Mógł sobie też ten lokalny nacjonalista wyobrazić, że na pewno przy tym ognisku mężczyźni siedzą (nie tylko rzecz jasna) i wyznają sobie miłość do ,,Pulp fiction” (zawsze się tacy znajdą). Otóż – do lokalnych nacjonalistów teraz mówię – otóż nie. Nic z tego. Nie brzdękanie, nie żałowanie, nie odtwarzanie. Ino dialogowanie. Tak, nie monologowanie, a co innego. Na czym to polegało? Już tłumaczę.

Tak ten koncert był pomyślany, że na scenie byli oboje (chociaż chwilami Michaela opuszczała letnią scenę trójek, by po chwili na nią wrócić), ale ich muzyczne i tekstowe wrażliwości ni to rozpierzchały się w różne strony, ni to ze sobą rozmawiały. To nie był jednolity duet, owszem, prezentowali publiczności swoje piosenki (Michaela swoje, Bruno swoje), ale z nieco innego źródła wodę czerpali. Można by powiedzieć, że Bruno wyśpiewywał świat, w takim obserwatorsko-ironicznym tonie, nieco reporterskim, chociaż rzecz jasna nie mieliśmy pojęcia, że jego ,,znajomi uprawiają seks”, tego dowiedzieliśmy się już na koncercie. Michaela z kolei eksplorowała zdecydowanie inne rejony, gdzie mikroświaty się ,,rozpływają”, ,,roztapiają” i ,,rozkrajają”, a podmioty liryczne ,,przestają mieć znaczenie”, ,,znikają”, ,,nie mają szans”. Inne więc to były miejsca, z których oboje wynurzyli się na letniej scenie trójek i z takimi też emocjami nas, uczestników, zostawili. Gdybym miał powiedzieć o luźnych skojarzeniach, jakie pojawiły się w mojej głowie, słuchając Michaeli i Bruna, to chwilami sposób śpiewania Michaeli (plus ukulele) przypominały mi niektóre utwory Florence and The Machine. Natomiast ekstatyczny Bruno kojarzył mi się nieco z Wojtkiem Staszewskim. Dawno temu miesięcznik kulturalny ,,Lampa” wydał płytę Wojtka Staszewskiego i stąd te skojarzenia (luźne).

Rzecz jasna nie byłoby letniej sceny trójek bez dwóch mężczyzn w średnim wieku. Jeden z nich, Krzysztof, kiedy publiczność domagała się bisów, nieoczekiwanie pojawił się przed sceną (właściwie obok sceny) i jak rasowy wodzirej poprowadził widownię przez skomplikowane procedury wymuszania na twórcach kolejnych utworów. Brawo. Drugi z nich, Rafał, przyglądał się wszystkiemu z większej odległości, ale za to jego imię padło ze sceny, bo trzeba wiedzieć, że to właśnie Rafał, Bruno i Michaela tak się zgadali, tak się poumawiali, że ostatecznie mieliśmy okazję wysłuchać ich w piękne, majowe i późne popołudnie. Później ktoś po koncercie podszedł do mnie i zapytał, czy to ja aby jestem ten Rafał, któremu dziękowano ze sceny, więc zaraz odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że tak się składa, że nie, nie jestem tym Rafałem. O dziwo nikt do mnie nie podszedł i nie zapytał, czy jestem tym Krzysztofem, bo byłem już gotowy odpowiedzieć, że tak, jestem tym Krzysztofem. No ale nikt nie pytał.

Foto: Maryja
Miejsce: Trzydzieści Trzy
Wydarzenie: Letnia Scena Trójek

Skończyłem "Ciała" Annie Ernaux w przekładzie Agaty Kozak. Ledwie godzinę temu. Ostatecznie może to będzie tydzień temu,...
04/05/2024

Skończyłem "Ciała" Annie Ernaux w przekładzie Agaty Kozak. Ledwie godzinę temu. Ostatecznie może to będzie tydzień temu, miesiąc, nawet później. Tego już wiedzieć nie mogę.

Ernaux, odkąd przeczytałem jakiś czas temu jej "Lata", jest mi bliska, jak mało kto. A teraz to uczucie po lekturze "Ciał" tylko się wzmocniło. Nawet "Lata", o których M.W. powie, że nie za bardzo ją przekonały, wydały mi się pisane dla kogoś takiego, jak ja. Pomimo tego, że to książka o niej i Francji, którym się przyglądamy przez ileś tam lat, czy dekad, nie pamiętam tego teraz dokładnie, bo nie mam jej przy sobie. Nawet ten istotny szczegół, czyli naturalny efekt obcości kulturowej i geograficznej, który mógł mnie trzymać na dystans, wydawał mi się paradoksalnie bliski. Do pewnego stopnia miałem wrażenie, że Ernaux wzięła mnie pod uwagę pisząc to wszystko.

Z "Ciałami" mam podobnie. Nawet jeżeli pierwsza część książki, dotyczy aborcji, na którą się zdecydowała w wieku 23 lat, czyli w 1963 roku. Nawet jeżeli druga część opowiada o jej pierwszym doświadczeniu/doświadczeniach erotycznych na letnim obozie, gdy miała 18 lat, które były koszmarne i sprawiły, że przez jakiś czas jej organizm wysyłał sygnały o tym, że wydarzyło się coś niewłaściwego, czego nie była wtedy w stanie pojąć, zafascynowana seksualnością i poniekąd bezbronna z jej powodu. Swoją drogą jest to historia, którą należałoby omawiać na lekcjach języka polskiego. Koniecznie. I nawet, kiedy w trzeciej, najkrótszej części opowiada o swoim związku z młodym studentem, gdy ona ma 54 lata. Jest już znaną wtedy i docenianą pisarką, która smakuje i celebruje od lat swój awans społeczny z klasy ludowej. Za każdym razem miałem wrażenie, że brała mnie pod uwagę, opisując wszystkie te historie. Wiedziała, a może przeczuwała, że gdzieś na polskiej prowincji żyje sobie, a trochę nie żyje ktoś taki, jak ja.

Skąd ta pewność? Albo skąd ta megalomania? Rzecz w tym, że.literatura daje nam wgląd w jakąś sferę życia, która jest niezbyt poskładana w całość. Rzuca w ten rejon kamyk, czy szkiełko znalezione gdzieś na śmietniku i jakimiś przebłyskami, świetlikami zaprowadza w to miejsce. To się rzadko zdarza, miałem tak dwa, może trzy, no może cztery razy w życiu. Ale już dawno temu. Ćwieć wieku temu co najmniej. Myślałem, że to kwestia jakiegoś intelektualnego fermentu, któremu młody człowiek z chęcią się poddaje, że takie rzeczy się zdarzają gdzieś na początku drogi, czy właściwie u zbiegu dróg, gdy jakieś nawyki myślowe okazują się płoche, nic nie warte. I nagle okazuje się za sprawą Annie Ernaux, że literatura ma jeszcze to coś, ma skalpel i tnie po oczach, jak u Bunuela. No dla mnie bomba. Najważniejsza wiadomość wysłana do mnie na początku maja 2024 roku.

Oscary rozdano tydzień temu i wszystko już o nich napisano lub opowiedziano. Też bym to zrobił, ale nie było ku temu odp...
18/03/2024

Oscary rozdano tydzień temu i wszystko już o nich napisano lub opowiedziano. Też bym to zrobił, ale nie było ku temu odpowiednich warunków. W niedzielę oscarową wybrałem się do Wrocławia. Na dworcu PKP we Wschowie wysłuchałem troskliwych narzekań pewnej miłej kobiety, przewidującej katastrofę o poranku. Pociąg miał nie przyjechać na czas, bilety miały się zmarnować, ewentualnie należało je reklamować, odcięcie od świata pogłębiało się z każdą kolejną minutą, upadek kraju w związku z tym wydawał się oczywisty; jak się stąd wydostaniemy, pytała kobieta itd., itp., aż szynobus, na którego czekaliśmy w tym wątpliwym miejscu nadjechał, zabrał nas ze sobą i szczęśliwie dotarliśmy na miejsce, mając rzecz jasna w sercu możliwą apokalipsę, która gdzieś tam czaiła się, zęby ostrzyła, ale ostatecznie zrezygnowała z nas nie wiedzieć czemu. Szczęśliwi my.

Potem, już na miejscu i w tym Wrocławiu – szybka kawa, ale najpierw kolejka po kawę, no bo o tej porze i w taką niedzielę ludzi tłum. Potem do kina Nowe Horyzonty na ,,Strefę interesów”, omal nie zasnąłem, bo film zaczyna się od długiej sceny, w której widzimy tylko czarną plamę na ekranie. A mogłem zasnąć, bo ludzie tak mają, że zamykają im się oczy i wtedy wszystko może się wydarzyć. No i wreszcie kilkanaście godzin później do tego samego kina w przemiłym towarzystwie wybraliśmy się na rozdanie Oscarów, wyświetlane na dużym ekranie, pełna (prawie pełna) sala ludzi o północy i my, nas czworo, a w przerwie szybkie papierosy, napoje, komentarze, toalety, nikt nikomu przykrości nie robił, miło. Polecam.

No i w ten sposób nie zdążyłem napisać czegokolwiek o oscarowych filmach, więc teraz jest okazja. Ino, że nie będę powtarzał kto wygrał, kto przegrał, bo jest już po ptakach i wszyscy wszystko wiedzą. Mniej więcej. Więc o czym innym będzie, a dokładnie o tym, jak w filmach nominowanych w kategorii najlepszy film, pokazano małżeństwa/związki partnerskie. Brzmi dość poważnie, sam też mam dość węzłowy stosunek do tego tematu, ale uspokajam od razu, nie będzie to żadne silenie się na akademickie objawienia, będzie krótko i bez zbędnych szczegółów.

Ideowe i kulturowe zbieżności i rozbieżności, czyli ,,Strefa interesów” i ,,Poprzednie życie”

Chodzi o to, że w filmach nominowanych do najważniejszej nagrody, przyznawanej przez amerykańską akademię filmową, pojawiają się różne modele małżeńskie/partnerskie. I że one nieco poszerzają chwilami takie tradycyjne wyobrażenie o tym, czym jest ta wspólna decyzja, żeby razem iść przez życie. I gdyby tak najkrócej powiedzieć co i jak, to należałoby uznać, że największym przekleństwem dla par jest ich jednorodność narodowa, ideowa i kulturowa/religijna (,,Strefa interesów” – małżeństwo Rudolfa i Hedwigi Hösse). Na drugim biegunie mielibyśmy ,,Poprzednie życie” i pokazaną tam odmienność narodową i kulturową/religijną, czyli Koreankę Norę i Arthura – Amerykanina żydowskiego pochodzenia.

W tym pierwszym zestawieniu wygląda na to, że taka spójność w związku idealnie sprawdza się w systemach totalitarnych/zbrodniczych. Tomasz Raczek w wideo recenzji ,,Strefy interesów” świetnie to ujął, cytuję: ,,ten film pokazuje, jak zwykli, dobrzy ludzie, żyjący zgodnie z przykazaniami kościoła, jednocześnie stają się masowymi mordercami i nie mają z tego powodu wyrzutów sumienia. I nawet nie uważają, że robią coś źle, ponieważ realizują idee. Bójcie się tych, którzy wierzą jakiejkolwiek idei bardziej niż zdrowemu rozsądkowi. Bójcie się ich. Wszystko jedno, czy to jest z lewa, czy z prawa”. Dodałbym jeszcze – bójcie się takich małżeństw/par, no ale to chyba rozumie się samo przez się.

Nie można mieć tego samego tu i tam

W ,,Poprzednim życiu” historia zaczyna się od pary koreańskich, nastoletnich przyjaciół – Nory i Hae Sunga. Dziewczyna pochodzi z artystycznej rodziny i w pewnym momencie zapada tam decyzja o wyjeździe na stałe do USA. Hae Sung zostaje rzecz jasna w Korei. Od tego czasu mijają najpierw 12, a potem 24 lata. Za pierwszym razem czyli 12 lat po emigracji do USA oboje kontaktują się ze sobą z pomocą Internetu i wyraźnie widać, że przynajmniej Nora potrzebuje kogoś przy sobie kto będzie rozumiał jej koreańskie korzenie. Ale za drugim razem, po kolejnych 12 latach jest już w innym miejscu. Ma męża, pisarza, Amerykanina o żydowskich korzeniach, sama zajmuje się dramaturgią i niewątpliwie związek z Arthurem pozwolił jej wydostać się z pewnego zapętlenia/obciążenia kulturowego. Nie wyrzeka się swoich koreańskich korzeni, ale wyraźnie nie ograniczają one ani jej planów, ani ambicji, nie przytłaczają, a raczej tworzą wespół z mężem coś mocnego, trwałego i niezwykle ciepłego. Na tym tle Hae Sung, który wydaje się być Koreańczykiem z krwi i kości, a przy tym całkiem fajnym mężczyzną, nie jest już w stanie zaoferować Norze niczego ponad to, co dobrze znała. Nie jest to film o jakiejś niespełnionej miłości, jest o czym innym. O czym? Warto obejrzeć, by się o tym przekonać.

,,Anatomia upadku”, czyli to nie jest film o rozpadzie małżeństwa

I te dwa przykłady małżeństw/związków partnerskich stoją na skrajnych biegunach w tegorocznych nominacjach oscarowych. Między nimi jest cała plejada barw pośrednich (,,Oppenheimer”, ,,Maestro”) lub fałszywych (,,Czas krwawego księżyca”, ,,Barbie”, czy ,,Biedne istoty”). Moim faworytem był jednak film ,,Anatomia upadku”, francuskiej reżyserki Justine Triet. To również historia małżeństwa, chociaż – i nie jest to spoiler – zaczyna się od tego, że Samuel Maleski, mąż Sandry Voyter wypada przez okno i ginie. Nie wiadomo, czy stało się to przez przypadek, sam sobie to zrobił, czy pomogła mu żona. Ostatecznie dochodzi do rozprawy sądowej. Sandra jest oskarżona o morderstwo. Nie jest to film o rozpadzie małżeństwa, jak zwykło się pisać o tej historii, ani o tym, że prawda jest niemożliwa do ustalenia lub, że jej po prostu nie ma. Jest to raczej świetnie rozpisana historia o tym, jak postrzegamy ludzi, w tym wypadku małżeństwo, znając jedynie skrawki, fragmenty ich życia, których jesteśmy świadkami lub o których ktoś nam opowiedział. Raz będą oni dla nas wzorem lub co najmniej jedno z nich, innym razem parą egoistycznych złoli lub co najmniej jedno z nich, a jeszcze innym razem cierpiącymi ludźmi, wymagającymi opieki lub co najmniej jedno z nich.

Nikt więcej nie ma do tego dostępu

I w kontekście wątku małżeńskiego/partnerskiego jest to najdojrzalszy film w całej stawce oscarowej. Mówi on, że jakaś tam prawda jest, ale na pewno jest ona niedostępna dla obserwatorów. Jest ona często niedostępna też samym zainteresowanym, czyli małżeństwom/związkom partnerskim. Nie składa się ona, czyli ta prawda, ze słów, gestów, podejmowanych decyzji, bólu, który się sobie zadaje i radości, którą się wspólnie przeżywa, czy tragedii, które z jakichś mniej lub bardziej obiektywnych powodów zdarzają się ludziom. Jest ona ulokowana gdzie indziej i wiedzą o tym tylko te dwie osoby, które uznały, że będą przez jakiś czas ze sobą. Przez jakiś czas lub zawsze. Nikt więcej nie ma do tego dostępu. A czasami, jak już to zostało wcześniej napisane, nawet te osoby tracą z oczu to, co stanowi o ich wspólnocie, jaka by ona nie była. I im dłużej trwa ten stan, tym szybciej dobiega ich kres. A wtedy stają się dla siebie obcymi obserwatorami, są dla siebie z zewnątrz i przyłączają się tym samym do wszystkich obserwatorów ich niegdysiejszego, wspólnego życia. I o tym opowiada ,,Anatomia upadku”, o wymuszeniu na jednej ze stron w wyniku tragicznego wydarzenia, splądrowania miejsca, w którym ulokowano to coś, co stanowiło o ich małżeństwie/partnerstwie.

O takich między innymi sprawach mówiły oscarowe filmy, ale wiadomo, że wygrał ,,Oppenheimer” w reżyserii Christophera Nolana. Też niczego sobie.

foto: bardzo miła osoba, która zgodziła się zrobić nam zdjęcie tuż po tym, kiedy ogłoszono ostatnie wyniki podczas gali oscarowej 11 marca 2024 roku

Adres

Wschowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Nowe Opinie umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Nowe Opinie:

Widea

Udostępnij

Kategoria

Od Fabryki Kultury przez bezkresu/zw.pl do Nowych Opinii

Nowe Opinie to projekt Rafała Klana, byłego dziennikarza i redaktora naczelnego portalu i gazety Zw.pl. Z lokalnym portalem związany był od 2011 roku do kwietnia 2019 roku.

Przed 2010 rokiem publikował i administrował m.in. na nieistniejącym już forum prozatorskim, gdzie publikował próby literackie i przez pewien czas administrował forum. Podobnie na stronie portalliteracki.pl, który funkcjonuje do dzisiaj. Pisał też dla portalu Niedoczytania, gdzie powstawały teksty krytycznoliterackie na temat twórczości wybranych autorów, publikujących na portalu liternet.pl.

W międzyczasie angażuje się w lokalne sprawy. We Wschowie, gdzie się urodził i gdzie nadal mieszka, współtworzył w latach 2009-2011 stowarzyszenie Fabryka Kultury. Organizacja skupiała się na sprawach związanych z polityką kulturalną miasta, wprowadzając do lokalnej debaty publicznej publicystykę zaangażowaną i ideową. Podczas wyborów samorządowych w 2010 roku prowadził bloga, który po raz pierwszy w historii Wschowy opisywał wszystkie strony lokalnego, politycznego sporu. Po wyborach blog ten przekształca w portal obywatelski bezkresu.pl.

W tym samym czasie łączy literaturę i publicystyką na portalu Netkultura.


Inne Wschowa firmy medialne

Pokaż Wszystkie