27/08/2024
„W drzwiach czteromotorowego kolosa Air India International witała pasażerów stewardesa ubrana w jasne, pastelowe sari. Łagodny kolor jej stroju sugerował, że czeka nas spokojny, przyjemny lot. Miała ręce złożone jak do modlitwy, co było hinduskim gestem powitalnym. Na czole, na wysokości brwi, zobaczyłem namalowaną szminką kropkę, wyrazistą i czerwoną jak rubin. W kabinie poczułem mocną i nieznaną mi woń, z pewnością był to zapach jakichś wschodnich kadzideł, hinduskich ziół, owoców i żywic.
Lecieliśmy nocą, przez okienko widać było tylko zielone świateł ko migające na końcu skrzydła. Było to jeszcze przed eksplozją demograficzną, latało się komfortowo, często samoloty wiozły niewielu pasażerów. Tak było i tym razem. Ludzie spali, wygodnie rozciągnięci w poprzek foteli.
Czułem, że nie zmrużę oka, więc sięgnąłem do torby i wyjąłem książkę, którą Tarłowska dała mi na drogę. «Dzieje» Herodota to sążniste, liczące kilkaset stron tomisko. Takie grube książki wyglądają zachęcająco, są jak zaproszenie do suto zastawionego stołu. Zacząłem od wstępu, w którym tłumacz książki Seweryn Hammer opisu je losy Herodota i wprowadza nas w sens jego dzieła. Herodot, pisze Hammer, urodził się około roku 485 przed Chrystusem w Halikarnasie, mieście portowym leżącym w Azji Mniejszej. Około roku 450 przeniósł się do Aten, a stamtąd, po kilku latach, do greckiej kolonii Thurioi w południowej Italii. Umarł około roku 425. W swoim życiu dużo podróżował. Pozostawił nam książkę – można przypuszczać, że jedyną, jaką napisał – właśnie owe «Dzieje».
Hammer stara się przybliżyć nam postać człowieka, który żył dwa i pół tysiąca lat temu, o którym w gruncie rzeczy mało wiemy, a także nie możemy sobie wyobrazić, jak wyglądał. To, co pozostawił po sobie, było dziełem w swojej oryginalnej wersji dostępnym tylko garstce specjalistów, którzy oprócz znajomości języka starogreckiego musieli umieć czytać specyficzny rodzaj zapisu – tekst bo wiem wyglądał jak jedno niekończące się, nieprzerwane słowo, ciągnące się przez dziesiątki zwojów papirusu: «Nie dzielono poszczególnych słów ani zdań – pisze Hammer – tak jak nie znano rozdziałów ani ksiąg, tekst był nieprzenikliwy jak tkanina». Herodot krył się za tą tkaniną jak za szczelną zasłoną, której ani jemu współcześni, ani tym bardziej my nie jesteśmy w stanie do końca uchylić.
Minęła noc, przyszedł dzień. Patrząc przez okienko, pierwszy raz widziałem tak wielki obszar naszej planety. Jest to widok, który może nasuwać myśl o nieskończoności świata. Ten, jaki znałem dotychczas, miał może pięćset kilometrów długości i czterysta szerokości. A tu lecimy i lecimy bez końca, i tylko w dole, bardzo głęboko pod nami, ziemia coraz to zmienia kolory – raz jest wypalona, brązowa, raz zielona, a potem, przez długi czas – ciemnoniebieska.
Późnym wieczorem wylądowaliśmy w New Delhi. Natychmiast oblepiła mnie gorąca wilgotność. Stałem mokry od potu, bezradny w tym dziwnym i obcym miejscu. Ludzie, z którymi leciałem, nagle zniknęli, porwani przez kolorowy, ożywiony tłum oczekujących.
Zostałem sam, nie wiedząc, co robić. Budynek lotniska był mały, ciemny i pusty. Stał samotny pośrodku nocy, a co było dalej, w jej głębi, nie wiedziałem. Po jakimś czasie zjawił się stary człowiek w białym, luźnym, długim do kolan ubiorze. Miał siwą, rzadką brodę i pomarańczowy turban. Coś powiedział do mnie, czego nie zrozumiałem. Myślę, że pytał, dlaczego tu stoję sam, na środku puste go lotniska. Nie miałem pojęcia, co mu odpowiedzieć, rozglądałem się, zastanawiałem się – co dalej? Byłem zupełnie nieprzygotowany do tej podróży. Nie miałem w notesie ani nazwisk, ani adresów. Słabo znałem angielski. Rzecz w tym, że tak na dobrą sprawę jedynym moim marzeniem było kiedyś osiągnąć nieosiągalne, to znaczy przekroczyć granicę. Nie chciałem niczego więcej. Tymczasem puszczona w ruch sekwencja wypadków zaniosła mnie aż tu taj, na daleki kraniec świata.
Stary namyślał się chwilę, w końcu dał znak ręką, abym za nim po szedł. Przed wejściem do budynku, na uboczu, stał odrapany, zdezelowany autobus. Wsiedliśmy do niego, stary zapalił silnik i ruszyliśmy w drogę. Ujechaliśmy kilkaset metrów, kiedy kierowca zwolnił i zaczął przeraźliwie trąbić. Przed nami, w miejscu gdzie była szosa, zobaczyłem białą, szeroką rzekę, której koniec ginął gdzieś daleko w gęstych ciemnościach parnej, dusznej nocy. Tę rzekę tworzyli śpiący pod gołym niebem ludzie, których część leżała na jakichś drewnianych pryczach, na matach i derkach, ale większość zaścielała wprost goły asfalt i ciągnące się po obu jego stronach piaszczyste pobocza.
Myślałem, że ludzie budzeni rykiem klaksonu, który rozlegał się wprost nad ich głowami, rzucą się z wściekłością, pobiją nas czy wręcz zlinczują, ale gdzie tam! Kolejno, w miarę jak posuwaliśmy się do przodu, wstawali i usuwali się, zabierając ze sobą dzieci i popychając ledwie poruszające się staruszki. W ich gorliwej ustępliwości, w ich uległej pokorze było coś nieśmiałego, coś przepraszającego, jak gdyby śpiąc na asfalcie, popełniali jakieś przestępstwo, którego ślady usiłowali szybko zatrzeć. Tak posuwaliśmy się w stronę miasta, klakson ryczał bez przerwy, ludzie wstawali i usuwali się, trwało to i trwało. Już potem, w mieście, ulice też okazały się trudno przejezdne, bo wszystko wydawało się wielkim koczowiskiem ubranych na biało, sennych, somnambulicznych zjaw nocnych”.
„Podróże z Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego (fragment)