19/04/2023
Jeszcze w poniedziałek Nata o niczym nie wiedziała. Że przez cały dzień słychać było strzały, to ostatecznie nie nowina nawet po aryjskiej stronie. Dopiero wieczorem pani Dybałowa, która nie może już dłużej utrzymać tajemnicy, zaczęła ostrożnie napomykać, że getto, że biją się, że Żydzi strzelają, pewno nic groźnego, jutro będzie spokój. Silniejsi od nich nie dali sobie rady z Niemcami!
Nacie nie chciało się początkowo wierzyć, nie rozumiała. Zeszła na dół. Poważne miny, zatroskane spojrzenia, które omijały wzrok Naty, powiedziały jej więcej niż słowa.
Mimo gwałtownych sprzeciwów Fredka, że do getta nie należy telefonować, Nata połączyła się z Transavią. Poprosili Ojca do telefonu. Krzyżowały się słowa z Alej ze słowami ze Stawek jak z dwóch dalekich światów, wlatywały obojętnie do czarnej skrzynki, przy której rozpaczliwie waliły serca.
– Co słychać?
– Major mówi, że wszystko będzie w porządku!
– Gdzie Piotr? Jak Mama?
– Piotra nie widać. Mama kaszle. Nie martw się. Pilnuj Bobusia.
Nata podaje Ojcu adres mieszkania, które przed kilku tygodniami wynajęła dla rodziców.
– Do widzenia. Pamiętaj, dziecko, pilnuj dziecka.
To jest ostatnia rozmowa. Nazajutrz nie ma już połączenia z Transavią. Nazajutrz Nowakowski mówi, że spalili domy na Stawkach, bo tam zaczęło się powstanie.
„Domy, ale nie fabrykę” – pociesza się Nata. Mają przecież przejście na aryjską stronę, robotnicy na pewno siedzą w fabryce, major Klotz powiedział… Nata leży na łóżku i wsłuchuje się w strzały dochodzące stamtąd. Za każdym strzałem ściska się serce. Krążą samoloty. Bombardują getto?
W korytarzu rozmawia Nowakowski z Dybałem.
– Dodatek nadzwyczajny wydali. Niemcy zdobyli przystanek na Nowolipkach. Dobry kawał, prawda? Ale to cwaniacy, raz już wydali taki dodatek! Sprzedali jak świeże bułki, sami Niemcy kupowali i nie spostrzegli, że to kpina. Dziś znów. Przystanek na Nowolipkach! Niemieckie wojsko bije się z głodnymi Żydkami.
Dla nich to jeszcze jedna okazja wyśmiania Niemców, że nawet z Żydami nie mogą sobie poradzić.
Strzały, bomby, granaty. W sercu Warszawy toczy się bój. Garstka wyczerpanych, skazanych na śmierć ludzi wystąpiła przeciwko potędze niemieckiej. Bez broni, bez pomocy, bez nadziei wygranej. Nad gettem zaczynają unosić się kłęby dymu. Co się tam dzieje? Mój Boże, co się tam dzieje? Naprawdę bronią się, naprawdę biją się?
Kłęby dymu rozchodzą się czarnymi smugami po kwietniowym niebie, błękitnym i bezdusznym jak oczy lalki. Mówi się o powstaniu jak o widzianym w kinie buncie więźniów w Sing-Sing.
Pani Dybałowa nadziała indyka, zakisiła buraczki i ubrała się jak na niedzielę. To przecież święta wielkanocne. – Chłopcy, idziemy pod mury. Zobaczymy, jak tam wygląda… Pod murami policjanci rozpędzają tłumy ludzi, ale nadaremnie. Napływają coraz nowe. Za murami odbywają się wielkie circenses, umierający gladiatorzy dają wspaniałe widowisko na tle krwistych płomieni, pod muzykę bomb i granatów. Czy znajdzie się tłum na świecie, który da pozbawić się tego? Tłum czuje, że to są rzeczy niepowtarzalne, pragnie nasycić się nimi do końca.
Żydzi nadali swojej śmierci sens, który chcieli odebrać jej Niemcy, umierają za wiarę. Jak na pierwszych chrześcijan, rozrywanych przez dzikie zwierzęta na arenach rzymskiego imperium, tak patrzy na nich tłum, który jeszcze nie wierzy, nie rozumie.
– Bliżej, ja chcę lepiej zobaczyć. – Ciągnie matkę mały Dybał. Inkasując po drodze wymysły i szturchańce, Dybałowa przepycha się energicznie przez tłumy, aby jej synek mógł lepiej zobaczyć ludzi skaczących z okien, czerwonych od zbliżającego się ognia, aby na własne oczy stwierdzić, czy ci Żydzi naprawdę ostrzeliwują się z każdej dziury i nawet zabijają Niemców.
– Mówię pani, co za naród ordynarny, za nic nie dali patrzeć, jeden na drugim, jak na jakim koncercie. Szczęście, że mój mały, pani wie, niegłupi on jest, żydowska kepełe, wdrapał się na latarnię i tak wszystko widział jak na dłoni. Idą, mówi mój chłopak, idą Niemcy, jak na wojnę, z tankami, z karabinami, w hełmach. Przodem puścili kilkunastu Żydków, z tych jeich policjantów, idą skuleni, a za nimi szkopy. Myśleli Niemcy pewno, że do swoich nie będą strzelać, ale skąd! Jak z dziur i okien zaczęli walić, to po kilku minutach tylko czarne placki na ziemi, a szkopy tylko patrzeć jak wieją, aż kurzy za nimi. Tamci wyskakują z domów i dalej do tych placków, trupów myślę, zdzierają jem hełmy, mundury, zabierają broń. Ale szkołę im dali, ho ho, kto by pomyślał, Żydzi, a tacy odważni. Szkoda, że pani nie może zobaczyć.
Z sadystyczną rozkoszą bezrozumu Dybałowa opowiada Nacie o wszystkich szczegółach. Nata słucha przez drzwi opowiadań Nowakowskiego, Dybała i pana Kwiatkowskiego, którzy także poszli „pod mury”. Ciemna klitka Naty jest pełna dymu, rozpryskują się myśli z odłamkami szrapneli, ranią jak kule. „Idź do getta, tam twoje miejsce. Ze wszystkimi. Siedzisz tu spokojnie, jesz, śpisz, gdy oni tam wszyscy może w tej chwili giną. Kiedy zabrali męża Sali, mówiłaś, że gdyby Piotr znalazł się w niebezpieczeństwie, nie byłoby siły na świecie, która powstrzymałaby cię, żeby nie iść na ratunek. A dziś? Tam są wszyscy, z twojej winy siedzą, mogli już być tutaj. Piotr wrócił kilka dni temu, szesnastego, puściłaś go. Puściłaś! Jak mogłaś go puścić!” – wyje w Nacie ból, żal, wyrzut.
(…i tak by poszedł… musiał iść… nie powstrzymałabyś go…)
Nata klęczy godzinami na podłodze, żeby przebłagać los, żeby przekupić swoim cierpieniem okrutnego Boga, który tak dręczy ludzi. Nie zastanawia się nad tym, że to, co dzieje się w getcie, to bohaterstwo, akt historyczny, pierwszy poryw buntu w gniecionej Europie. Nie myśli o tym, że z każdym strzałem „stamtąd” znika legenda o „Żydku-tchórzu”. Wie tylko, że tam są rodzice i Piotr. Wie tylko, że strzelają, a każda kula może w nich trafić, że palą, a w płomieniach mogą zginąć.
Cierpienie psychiczne ma to do siebie, że nie jest ciągłe i nieprzerwane. Napływa falami, które wznoszą się, osiągają zawrotne szczyty, aby potem opaść umęczone karkołomnym wzlotem. Nata czyta, pisze, schodzi „na dół”, żeby zapomnieć na chwilę, żeby odetchnąć od nieszczęścia. Cały czas wierzy w głębi duszy, że uratuje się, że chociaż Piotr… Nie przyznałaby się do tych myśli, ale są. (…przejście na aryjską stronę… major Klotz… Piotr jest taki dzielny, zaradny… na wojnie nie wszyscy giną).
Wieczorami na dole jest ruch. Dybałowa urządziła dwie kolacje świąteczne i Nata piła dużo bimbru, żeby nie myśleć. Wznoszono toasty za powodzenie walki, był indyk, zając w śmietanie i cudowna szynka. Rozmawiało się o getcie, o postępach walk, że to jednak graniczy z cudem, tyle dni. Podobno wysadzili w powietrze wszystkie szopy niemieckie z całym zapasem towarów, podobno oswobodzili Pawiak. E, sami tego nie dokonali, pewno pomaga im podziemna armia, podobno rząd londyński powiedział, że jeszcze nie czas, podobno za wcześnie wybuchło, nie można udzielić żadnej pomocy.
Mówiło się także o innych codziennych sprawach. Niusia telefonowała z miasta, nie może przyjść, zajęta, niebezpiecznie, co z Natą?
Z balkonu w Alejach widać czarne kłęby dymu, podszyte rozżarzonym światłem. Nata wyłamuje sobie kurczowo palce i patrzy na czerwoną łunę, w której płonie jej dom, kamienica na Lesznie. Jej cały dotychczasowy świat. „Dobrze, że spali się dom, może oni uratują się” – jeszcze teraz Nata chciałaby przekupić czymś Boga, zły los.
Strzały są coraz gęstsze, przychodzą rozentuzjazmowani chłopcy spod murów i opowiadają straszne rzeczy. Cudowne rzeczy. Nie do wiary. Bataliony wojska, Ukraińcy i Łotysze. Żydzi spalili 6 tanków. Żydzi chodzą po getcie w niemieckich mundurach. Zwolnili szefa SS za zbyt opieszałą akcję tłumienia powstania.
– Widzieliśmy na kilku domach sztandary, jeden biało-czerwony, a drugi niebiesko-biały. Jaki to sztandar niebiesko-biały? – pytają mali Dybałowie po powrocie z jakiejś wycieczki „pod mury”.
Pani Dybałowa waha się przez chwilę, patrzy niepewnie na Natę i poucza:
– To pewno jeich, żydowski.
Dziwnie w jej ustach brzmi ten żydowski sztandar.
Pani Tomaszyńska w ciągu kilku dni ze trzy razy zmieniała zdanie. W pierwszych dniach zatrzymała Natę na korytarzu ustrojona w nowy słomkowy kapelusz, z kwiatkami przy boku i zalotną woalką w grochy. Powiedziała: – Moja droga pani Mario, coś mi pani źle dzisiaj wygląda! Chyba pani się „tym” nie przejmuje. Wie pani, jak miękkiego serca jestem, muchy bym nie zdusiła, kury nie zabiję, ale patrzę, jak tych Żydów mordują i nic mnie serce nie boli. Bo Żydzi, psiakrew, i nigdy byśmy sobie z nimi rady sami nie dali. – Pani Tomaszyńska złapała swego pieska na ręce i podsuwając Nacie pod nos złośliwą mordę, skończyła rozmowę zachwytami nad Minerwusią.
Po kilku dniach, widocznie pod wpływem rozmów i podziemnej prasy, pani Tomczyńska zmieniła nieco zdanie i tym samym anielskim głosem mówi Nacie:
– Ale ci Niemcy jednak niegodziwcy! Chociaż Żydzi to zaraza, ale przecież tam ludzi żywcem palą. Pani pomyśli, każdy z nich jednak miał ojca i matkę i dziecko. Minerwa, pieseczku, kochasz panią? Pocałuj, no, pocałuj!
Polskie organizacje podziemne porozlepiały odezwy wzywające P***ków do udzielania pomocy Żydom „broniącym się próżnymi rękoma”. „Wielki Tydzień Powstania”. „Wysadzenie w powietrze 46 niemieckich fabryk wojskowych”. „Oswobodzenie więźniów politycznych z Pawiaka”. Przemówienie Sikorskiego z Londynu: „Wierzę, że każdy P***k pomoże Żydom w walce z wspólnym wrogiem”. „Zbratani… w takiej chwili… moralnie… wspólna wolność…” – takie są tytuły artykułów w podziemnej prasie. Były i inne tytuły: „Czekać z bronią u nogi”.
Fredek pije jeszcze więcej bimbru i bardziej przestrzega zasad ostrożności. Na ulicach są teraz stałe łapanki, sprawdzają kenkarty, ilość donosów podwoiła się.
Pewnego dnia przychodzi Witold. Jest inny niż zawsze, świąteczny, uroczysty.
– Idę do Piotra – mówi, przecierając okulary.
– Po co? – wyrywa się Nacie.
– Idziemy, kilkadziesiąt osób – na własną rękę. Londyn nie da powstańcom czynnej pomocy. Powiedział, że jeszcze nie dojrzało. Czekać z bronią u nogi. Ja nie mogę czekać w takiej chwili „z bronią u nogi”. Tylko patrzeć to wstyd. Więc idziemy. Po prostu żeby wiedzieli, że nie są sami. – P***k Witold jest zmieszany, nie umie wypowiedzieć się jasno.
– Weź mnie ze sobą – prosi Nata – chcę być z nimi wszystkimi. Ja też powinnam tam być.
To nieprawda, co Nata mówi, to jest gra w tragedię. Gdyby Witold ją zabrał, poszłaby bez słowa, ale wszystko w niej kurczy się na myśl o takim pójściu w śmierć.
– Masz dziecko, Piotr będzie gniewał się na mnie. Bobuś cię potrzebuje. Wychowaj go na człowieka, żałuję, że nie mam dziecka.
Nata czepia się tego usprawiedliwienia swego tchórzostwa jak deski ratunku. Z napuchniętych oczu kapią łzy, nad którymi Nata nie ma już kontroli.
– Tak, tak, wszystko wiem, od początku wiedziałam! Wciągnęliście Piotra w te wasze mrzonki. Przez was go straciłam, a kiedy wrócił do mnie, znów go zabieracie. – Nata mówi półprzytomnie, do siebie, do Witolda, do swoich ciężkich myśli.
– W imię czego? Jakim prawem? Ideały, nowe światy, honor… Wszystko kłamstwo, frazesy, lep, na który coraz kto inny bierze ludzi. – Nata pakuje sobie pięść do ust, bo chce wyć, jak dzikie zwierzę, a przecież pani Tomaszyńska, a przecież sąsiedzi nie mogą wiedzieć, że ona właśnie dziś tak cierpi.
– Powiedz Piotrowi, żeby wrócił, żeby zaraz wrócił. Niech wróci! Ja nie mogę tak dłużej żyć, nie chcę być sama. Pomóż mu, pomóż, dla dziecka, dla mnie. I daj mi moją Mamę. – Nata zanosi się dzikim, histerycznym płaczem.
Naraz nie ma Witolda, kotłują się w załzawionych oczach znajome twarze, obce, wystraszone. „Tsss! Uspokój się. Tomaszyńska usłyszy. Teraz trzeba podwójnie uważać, znów były ogłoszenia o karze śmierci. Wystrzelali cały dom na ulicy Bonifraterskiej, bo schowali jakąś Żydówkę, która zupełnie nago wyskoczyła na aryjską stronę z płonącego domu w getcie”.
Wiosenny wiatr chłodzi rozpalone policzki. Granatowe niebo wydaje się za jasne wobec czarnego wzburzonego nieba tam, w stronie getta. Księżyc przebrnął przez zwały dymu i wylądował srebrzyście w aryjskiej przystani. Boli jasne niebo i księżyc, i noc wiosenna siejąca gwiazdami. Bolą ludzie, śmiech i rozmowy. Boli samotność cierpienia, które narasta z chwili na chwilę. Czasem wiatr przewiewa jakąś chmurkę stamtąd. Chmurka przechodzi przez gładkie niebo fantastycznym ciemnym zakrętasem.
Każde cierpienie wymaga od ludzi więcej współczucia, niż ludzie mogą dać. W ludziach cierpiących rodzi się niechęć do tych, którzy nie cierpią i nie potrafią wyrazić swego współczucia tak jak oni tego podświadomie oczekują.
„Jacy oni wszyscy spokojni, jak ich nic nie obchodzi” – buntuje się Nata na towarzyszy niedoli. Chętnie wyrzuciłaby ich przez balkon w ten pożar, w tę rozpacz, która żarzy się naprzeciwko. Żeby też. Żeby nie byli tacy normalni, jakby nigdy nic, tacy jak zwykle. Żeby nie dbali o własne tyłki, zadowoleni ze siebie, że od tamtych są mądrzejsi, bo w porę zdecydowali się. Nienawidzi ich, nienawidzi, tak bardzo ich nienawidzi.
Jeszcze ciągle, mimo wszystko, Nata trzyma ciężar niepewności na cienkiej niteczce wiary w ocalenie. Jeszcze wmawia w siebie możliwość cudów, odsuwa prawdę, która wali przez łeb. (Witold poszedł… bohaterowie… walczą. Z wojny przecież Piotr także wrócił i nic mu się nie stało). Tydzień. Drugi. Trzeci. Łuna robi się coraz szersza, strzały rzedną, częstsze są wybuchy i huki z wysadzanych w powietrze domów. Zainteresowanie pierwszych dni opadło, ścielące się po niebie dymy przestały robić wrażenie. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ot, nie po chrześcijańsku, ale jednak… Straszne, ale w końcu… Na rogach ulic przekupnie sprzedają brązowe chleby i pęki wiosennych kwiatów. Na podwórzach śpiewają „W Saskim Ogrodzie koło fontanny”. Jak przed tym, jakby nic nie działo się tuż obok, w sercu miasta.
👉 Mina Tomkiewicz, „Bomby i myszy. Powieść mieszczańska”. Każdego 19 kwietnia przypomina nam się ten rozdział.