18/10/2023
Dużo się działo ostatnio na świecie więc przychodzę z czymś zdecydowanie najistotniejszym i najbardziej komukolwiek potrzebnym czyli spóźnioną o kilka miesięcy opinią o nowym albumie Blur od adminki peja o małpa zespół i inne.
'Ballad Of Darren' to muszę przyznać niezwykle trudny dla mnie album do jakiegoś, nie wiem, ocenienia czy skrytykowania. Nie przez temat, bo chujowe breakup albumy powstają regularnie, ten na szczęście chujowym zdecydowanie nie jest, nie zmienia to jednak faktu że nie jest też jakiś wybitny i mam w jego stronę pewne zarzuty, więc może żeby łatwiej było zbudować tą całą wypowiedź zacznę od tego co mi się w tym albumie, mimo późniejszych do wymienienia zalet, nie podoba.
Raczej nikt nie ukrywa, że mimo tego, że płyta oczywiście posiada pewne zaplecze do bycia zinterpretowaną od strony - jak mówił Damon - swoistej krytyki pewnego pokolenia i stanu mentalnego, to słychać że dla samego zainteresowanego tematem jest głównie jego mocno osobista sprawa, co absolutnie płycie nie musi przeszkadzać - mam jednak wrażenie, że o ile jej bardzo mocna dosłowność w tej materii momentami potrafi działać w stronę tej szerszej interpretacji, to niekoniecznie umiejętnie lawiruje tym środkiem ciężkości i wydaje się w pewien sposób banalna, nie posiadając jednocześnie zaplecza, które miało, również mocno lirycznie dosłowne, 13 w postaci nowatorstwa i eksperymentu w warstwie brzmieniowej - co zresztą chyba dalej jest moim największym problemem z tym albumem - muzycznie jest bardzo, ale to bardzo w strefach komfortu zespołu, Alex i Graham często w wywiadach wspominają o tym, że ta płyta jest dla nich dosyć "łatwa", co, mam wrażenie, niekoniecznie zgrywa się z jej poetyką. O ile prostota potrafi być momentami dużym atutem TBOD, to komfort i pewien banał bywają jej największymi wadami, mówię tu głównie o takich formach jak Barbaric, które jest dalej chyba moim najmniej lubianym numerem tutaj, może nie transparentnym / bez charakteru, ale jednak, tak jak niestety parę rzeczy na płycie, kompromisowym. Podobno jest to pierwszy album od czasu 13, który powstał u Blur całkowicie demokratycznie i pokazuje to, że nie zawsze jest to atutem, bo ta płyta bywa zwyczajnie niezdecydowana w stronę niczego i zostawia ze stylem, który najpewniej po prostu odpowiadał wszystkim czterem muzykom, bo znajdował się w ich strefach komfortu, co bardzo ładnie przecież łamało chociażby poprzednie The Magic Whip, które przez specyficzne okoliczności, jamowy chatakter i inicjatywę na zasadzie "Graham zabiera do grania, jamujemy, Damon pisze na to teksty" wytworzyło bardzo nowy i ciekawy klimat. Bardzo zabrakło tu momentami jakiegoś przełamania, zdecydowania się na formę, która może nie będzie odpowiadać wszystkim, ale będzie bardziej stanowcza.
Tak jak mówiłam jednak, prostota - raczej mówię tu od strony warstwy brzmieniowej - bywa na tej płycie dużym plusem, surowość niektórych utworów (np The Everglades, The Narcissist) jest w pewien sposób orzeźwiająca i trochę mnie dziwi decyzja nie pójścia w nią nawet mocniej i intymniej - bo co by nie mówić o tym, że, chociażby jest to płyta nie aż tak wybitna jak Think Tank, 13 czy TMW, to jest ona momentami zwyczajnie, prawdziwie piękna i przyznam się że w odpowiednim momencie wywołała we mnie niesamowicie silne emocje, które mi na swój sposób nadrobiły jej wady. W najsurowszych elementach tego obrazu właśnie ta emocjonalność zdecydowanie rozbrzmiewa najbardziej i tworzy ze mną jako słuchaczką jakąś mocno empatyczną więź. Tu może znajdę się w mniejszości, z tego co czytałam względem zarzutów w stronę TBOD w necie, ale według mnie tej płycie zdecydowanie pasuje to że jest mniej wybuchowa i krzykliwa od strony takiej po prostu czystej dynamiki. Floatowo - goły dźwięk bardzo tu pasuje i o ile chętnie bym usłyszała kompozycyjnie i teksturalnie w pewnych miejscach więcej zabaw formalnych i jamów, to nie uważam że powinny iść w stronę jakiegoś większego napierdalania, tak jak robiło to np 13. Jest to album o człowieku w zupełnie innym momencie, wymagający własnie przy tym zupełnie innego rodzaju wrażliwości. Zresztą to dzięki temu też zakończenie The Heights uderza aż tak bardzo, bo jest całkowicie zimne, proste i surowe, co zresztą mam wrażenie mogłoby zadziałać nawet mocniej gdyby ten konkretny kawałek może nawet trochę bardziej wyskubać ( a może i nie), w każdym razie ściana gitarowego szumu tutaj po prostu działa tak piorunująco przez to, że album wcześniej raczej podmrukiwał w tą stronę, zamiast prezentować aż taką ekspresyjność. Graham ogólnie chyba z całego zespołu na tym albumie najlepiej wypada, mimo łatwości dalej pokazuje że jest po prostu wybitnym gitarzystą. W ogóle z tym wcześniej wspomnianym klimatem się według mnie niesamowicie dobrze łączy okładka, to zdjęcie jakoś ślicznie balansuje między totalną zwyczajnością a monumentem.
Zanim wszystko podsumuję może jeszcze tak bardziej indywidualnie o utworach;
1. The Ballad - Bardzo dobrze działający opener na album, ciekawe rozwinięcie starego dema, elegancki, na takiej ciekawej granicy bycia już too much.
2. St. Charles Square - Naprawdę fajny numer, chociaż mam trochę wrażenie jakby został zrobiony trochę na zasadzie że musi być na płycie coś intensywniejszego, bo dalej jakoś nie umiem stwierdzić czy on w ogóle tu pasuje czy nie. Na pewno super mieli pomysł żeby zaczynać nim koncerty.
3. Barbaric - No, jak mówiłam, dla mnie czegoś tu brakuje w jakąś stronę. Dziwnie przyjemny względem tematu, ale też nie w taki sposób żeby kontrast grał ciekawie.
4. Russian Strings - Dosyć odważny wtręt tematyczny, ale według mnie bardzo ciekawie dezorientujący tekstowo słuchacza i przy drugim słuchaniu dużo bardziej adekwatny niż mogłoby się wydawać. Do tego przynosi mi ciekawą rozkminę stylistycznie, bo brzmi jak Arctic Monkeys, tylko że z dobrym frontmanem xdd
5. The Everglades (For Leonard) - Myślę że mój ulubiony numer z płyty. Pięknie uchwycający wszystko, o czym mówiłam przy zaletach. Wracam bardzo regularnie i regularnie uderza głęboko.
6. The Narcissist - Mocno na mnie urósł, również piękny numer i chyba najciekawszy tekstowo z całej płyty, był świetnym wyborem na singla, bardzo sensownie ją reprezentuje.
7. Goodbye Albert - Fajny brzmieniowo, chcoiaż muszę przyznać że trzeba się przy nim wysilić na jakieś nadinterpetacje tekstu aby nie wydał się aż tak smutno banalny.
8. Far Away Island - Tu kolejny numer typu świetny, mocno taki merrielandowy, nawiązania do staroangielskiej muzyki pięknie tu grają i też ten walcowy rytm przypomina o takich kompozycjach zespołu jak Optigan I mimo tego, że numer dużo bardziej piosenkowy.
9. Avalon - Trochę numer robiący too much to, co The Ballad prawie robiło too much. W porządku ale trochę niecelowo zabawny jak się w pewnym nastroju jest.
10. The Heights - Cudowny gitarowo, w porządku piosenkowo, tutaj znowu jakoś ta banalność tekstowa umie nieodpowiednio trafić, nie zmienia to faktu że emocje na tym kawałku są po prostu ogromne i poprzez to myślę że naprawdę jest to wdzięczne zakończenie płyty.
(Bonusy)
11. The Rabbi - Byłby super gdyby wyciąć te "I was lost then you saved me" mam wrażenie, mogłoby robić coś co chyba chciało robić Avalon.
12. The Swan - Śliczny, bardzo prosty ale konsekwentnie robiący co ma robić.
13. Sticks And Stones - Mimo, że nie do końca pasuje, totalnie dałabym na album, może przed St Charles Square, nie wiem. Ale ma w sobie jam, którego brakuje momentami na samym albumie, thinktankowe skojarzenia też nie szkodzą, a wokal Grahama super tu siada, po prostu super numer no.
Kończąc już tą ścianę tekstu - Jest to płyta, która mimo swoich wad i zdecydowanie cierpiąca na syndrom bycia gorszej od poprzednich przez samo nie bycie świetną, jest momentami naprawdę piękna i mimo że dalej wzbudza we mnie drobny wewnętrzny konflikt, to nie jest według mnie nieudana. Wracam co jakiś czas i w tych konkretnych momentach naprawdę na mnie działa nawet jeśli w międzyczasie pokurwię na jakieś zgrzyty i drobne rozczarowania.
Jak zawsze nie daje oceny liczbowe bo j***ć te gowno
aha no i na pewno jest to lepszy album niż Cracker Island jebane xdddddddd