05/01/2025
Jednym z tematów, który elektryzuje przeróżne środowiska, jest projekt wprowadzenia do szkół nowego przedmiotu - edukacji zdrowotnej, którego jednym z elementów ma być edukacja seksualna.
No cóż, nie dorośliśmy jako społeczeństwo do normalnej dyskusji na tematy tabu. Ale skoro jest to temat elektryzujący, to powinni zająć się nim elektrycy.
Zacząć wypada od historii, choć zahaczę też o wątki prehistoryczne. W latach 50/60-tych wśród dzieci w wieku przedszkolnym modne były „zabawy w doktora”. Moi rówieśnicy zapewne pamiętają takie duże kolorowe pudełka z napisem „Mały lekarz”, albo „Mały doktor”, które zawierały plastikowe miniatury różnych przyrządów medycznych. To wszystko było jak najbardziej „légalité”, bo przecież te zestawy na gwiazdkę rodzice kupowali swoim pociechom. Do czego później były one używane, lepiej rozciągnijmy nad tym zasłonę tajemnicy. Podsumowując ten okres dziecięcy można powiedzieć, że chłopcy jako „lekarze” mieli świetną zabawę badając „zdrowie” swoich koleżanek. Tylko czasami z ciemnej piwnicy, lub z zaciemnionego strychu dobiegały chichy i śmichy oraz sporadycznie wrzaski: „Mama! A dlaczego Zosia nie ma pulusia?”, albo - „Mama, a Wojtkowi z przodu wisi kupa!”
Z ostatnich lat nauki w szkole podstawowej pamiętam kilka „ekscesów”, które podpadałyby jako efekt braku edukacji seksualnej, ale niestety nie nadają się do publikacji. Nawet nie nadawały się do wyznania podczas spowiedzi, bo ksiądz pewnie wyskoczyłby z konfesjonału, co niektórym kolegom w końcówce lat 60-tych udało się wywołać.
Ale przedstawię dwie anegdoty. Pierwszą jako przykład, że edukacja seksualna jest konieczna i to nawet wśród nauczycieli. Otóż jeden z kolegów w klasie, Jurek przyniósł do szkoły książkę, którą jak twierdził „podprowadził tacie”. Na przerwie nie dało się do niego dopchać, bo więksi wzrostem (a ja należałem do konusów) szczelnie oblegali Jurka i oglądając zakazany owoc, coś tam chichotali. Podczas kolejnej lekcji Jurek trzymał na kolanach książkę i z zapartym tchem wertował strony, czym zainteresował panią nauczycielkę, jeszcze pannę na wydaniu. Jurek - co ty tam oglądasz lub czytasz? - pani zapytała na głos. Jurek, jeszcze mniejszy ode mnie, spłonął i zaczął się jąkać, więc pani podeszła i szybkim ruchem wyjęła spod ławki książkę. Podeszła z nią do swojego stolika i zaczęła wertować kartki. Kolor twarzy nauczycielki zmienił się na jasnopurpurowy i po chwili pani bez słowa opuściła wraz z książką klasę. Jurek w domu od ojca dostał „bęcki”, bo mama nie chciała wziąć odpowiedzialności za zaginięcie książki na siebie. Książka się już nie odnalazła, choć widzieliśmy, jak przez wiele tygodni krążyła między nauczycielami.
Drugą anegdotę mogę podać z nazwiskami, bo oboje aktorzy tej scenki rodzajowej już niestety nie żyją. W klasie miałem fajnego kolegę, Andrzeja Jasiaka, jajcarza niemożebnego, który „na poważnie” potrafił rozbawić każdego. I także sympatyczną koleżankę, niestety dla mnie za wysoką, Gosię Gościniak. Siedzieli oni przede mną obok siebie, ale w dwóch równoległych ławkach. Pewnego razu podczas lekcji Andrzej szeptem zaczepił Gosię - chcesz coś smacznego do jedzenia? Gosia - no to daj. Andrzej – weź sobie z mojej kieszeni. Gosia włożyła rękę do kieszeni spodni, po czym na cały głos wrzasnęła - Andrzej ty świntuchu, co ty mi dajesz do macania? Pani nauczycielka (nie pamiętam która) do Andrzeja i Gosi - natychmiast wstańcie, co wy tam wyprawiacie? Na to Andrzej wstaje i wyjmuje z kieszeni torebkę z dwoma wystającymi parówkami. Miny pani nauczycielki nie pamiętam.
W czasach studenckich musieliśmy zadowolić się tłumaczeniem „Sztuki kochania” Owidiusza, polskim wydaniem z 1933 r. „Kamasutry” oraz „Pamiętnikami” Giacomo Casanovy (autora z polskimi konotacjami) zwanymi także „Historią mojego życia”. Chociaż w latach 70-tych, m.in. w tygodniku „Razem” publikowano artykuły Lwa Starowicza, to jak określił jeden z moich współlokatorów w akademiku, „takie czytanie na sucho, to jak lizanie loda przez szybę”. Czasopismami zagranicznymi, w tym „Playboyem”, dysponowali „kolorowi” współlokatorzy akademika, czasami bywały nawet ładne.
W czasie pomieszkiwania w akademiku „omawiało się” różne artykuły i pamiętam dyskusję na temat informacji, że 30% kobiet nigdy w życiu nie doświadczyło orgazmu. Kolega o dość wybujałym libido wielokrotnie nie tylko głowił się nad sposobem, jak tu „zagospodarować takie narodowe dobro”?
Po odkryciach w Afryce Środkowej kości, o których mówiło się, że to szczątki pierwszej kobiety - „Ewy”, liczących, jak wtedy podawano, ok. 200-300 tys. lat, dyskutowaliśmy, czy pierwszą Ewę mógł stworzyć Bóg. Bo mężczyznę stworzył na pewno. Jaka była argumentacja? Mężczyzna, gdy w wieku 16-18 lat dorasta hormonalnie do prokreacji, to wyrastają mu wąsy. Więc tutaj Bóg zadbał o to, aby było wszystko widać i na swoim miejscu. Ale co z kobietą, która już co najmniej 300 tys. lat temu rodziła się z łechtaczką? Jest to organ, którym jako jedyne w całym wszechświecie dysponują tylko kobiety i to od urodzenia (samice innych zwierząt tym organem nie dysponują). On do prokreacji nie jest potrzebny, służy jedynie dla uzyskiwania przez kobietę cielesnej rozkoszy. Wniosek – Bóg nie mógł stworzyć kobiety, skoro kreacjoniści „młodej Ziemi” zakładają, że Ziemia według interpretacji Biblii ma od ok. 6 do ok. 10 tysięcy lat i wtedy też powstało życie oraz człowiek.
Nawet jeśli przyjąć założenie kreacjonistów tzw. „starej Ziemi”, traktujących opis biblijny bardziej metaforycznie, nie negując tego, że Ziemia oraz życie na niej ma kilka miliardów lat, i usiłują być w zgodzie z naukami innymi niż biologia, to nadal nie wiadomo, co w końcu z tą łechtaczką? Dlaczego nie „dojrzewa” w okresie gotowości kobiety do prokreacji? Zwyciężył jednak ostatni argument. Gdy wszyscy z pokoju obejrzeli w kinie film „I Bóg stworzył kobietę” wszelkie dywagacje się skończyły. Film był nudny jak flaki z olejem, ale dzięki kreacji Brigitte Bardot, która mając 22 lata grała 18-letnią bezpruderyjną dziewczynę, można było domyślić się, do czego kobiecie służy łechtaczka.
Gdy skończyły się czasy akademickie i w 1978 r. Wisłocka wydała swój szlagier „Sztukę kochania”, to dla moich rówieśników była to już musztarda po obiedzie lub bita śmietana po dawno zjedzonym lodzie.
Ostatni incydent z frywolną literaturą miałem w latach 90-tych, gdy ks. śp. Kazimierz Wylegała wycyganił ode mnie fajne wydanie „XIII Księgi Pana Tadeusza”. Książeczka była przyczepiona do butelki szampana, jako elektryzujący gadżet.
Dzisiaj historię ludzkości i historię seksu już możemy podzielić na dwie ery. Erę przed narodzeniem Internetu i erę po narodzeniu Internetu. Jeśli chodzi o historię ludzkości, to dokładna data przełomu ery jest dość płynna, bo np. ja mam skrzynkę pocztową założoną w 1996 r. na Wirtualnej Polsce, a pierwsze strony w internecie robiłem na przełomie dwóch wieków - XX i XXI.
Zaś w sprawie historii seksu, to wielu fachowców z tej branży (nauczyciele, lekarze, seksuolodzy, psychiatrzy, itd.) uważają, że mamy powrót do czasów kamienia łupanego, choć w tym przypadku poszukiwana jest lepsza nazwa. Wszystko odbywa się na żywioł, decyduje instynkt, a nie poważna wiedza, choćby nawet ta powierzchowna ze „świerszczyków”, bo komu jeszcze chce się czytać Kamasutrę?
A tzw. „seksualizacja,” to pomysły różnych specjalistów od konstrukcji biurek, na których wiceprezes może dymać żonę prezesa. Nie tylko im tzw. ideologia gender służyła przykryciu niecnych wyczynów, w końcu nie do ukrycia.
Więc na koniec – potrzebna jest edukacja, szczególnie tym, co najgłośniej przeciwko niej protestują!