26/12/2024
Ostatni lot
Poranek 18 sierpnia 1920 roku na warszawskim lotnisku zdawał się wycięty z obrazu. Chłodne powietrze owiewało mgły, które leniwie rozwlekały się po ziemi, zdradzając niechętnie kontury maszyn gotowych do lotu. Złociste promienie słońca, przedzierające się przez pochmurne niebo, rozświetlały blado kabiny samolotów, rzucając refleksy na błyszczące śmigła i ciemne, solidne płaty skrzydeł.
W powietrzu unosiła się mieszanka zapachu oleju, benzyny i zroszonej ziemi. W tej porannej ciszy słychać było jedynie skrzypienie drewna, metaliczne szczęknięcia i przytłumione głosy mechaników, sprawdzających każdy detal maszyn.
Pilot Kazimierz Jankowski stał nieopodal swojego samolotu. W tej chwili, pełnej wyczekiwania, jego myśli powędrowały daleko, ku rodzimym krajobrazom Wielkopolski. Wspomnienia przetaczały się przez jego umysł niczym spokojna rzeka - Margonin, dom rodzinny, ukochane miejsca wypełnione dziecięcym śmiechem. Wtedy wszystko wydawało się prostsze i bardziej znajome.
Dzieciństwo… Jakże bliskie było mu to słowo, jakby zapach farb drukarskich ojca i ciepłe aromaty kolonialnego sklepu matki wciąż unosiły się gdzieś w powietrzu. Wystarczyło zamknąć oczy, by znowu poczuć miękką sierść ukochanego psa, usłyszeć gwar licznego rodzeństwa i dźwięki porannego śpiewu ptaków w gęstwinie drzew wokół domu.
Margonin, choć niewielka mieścina, krył w sobie skarb, jakim była jego rodzina. W domu Jankowskich, tuż przy rynku, tętniło życie. Ojciec, Antoni, szanowany kupiec i introligator, był przede wszystkim czułym opiekunem, który z dumną pasją kształtował polskiego ducha w swoich dzieciach. Kazimierz pamiętał dobrze te długie wieczory, kiedy ojciec po całym dniu pracy w zakładzie introligatorskim przysiadał się do nich przy drewnianym stole i czytał opowieści o dawnych bohaterach, o wielkich królach i bitwach, które miały zagrzewać serca przyszłych pokoleń Polaków.
Matka, Joanna, była z kolei ostoją ciepła i serdeczności. W jej kolonialnym sklepie, gdzie półki uginały się pod ciężarem egzotycznych przypraw, papierniczych bibelotów i dziecięcych zabawek, Kazimierz spędzał długie popołudnia, pomagając matce i obserwując, jak troskliwie obsługiwała klientów. Zawsze uśmiechnięta, z wdziękiem i łagodnością rozmawiała z każdym, kto przestąpił próg sklepu. Syn, choć młody, rozumiał, jak ważna jest dla niej ta praca – nie tylko jako źródło dochodu, ale jako sposób na kultywowanie lokalnych tradycji. Klienci wracali, bo czuli, że miejsce to było pełne prawdziwego serca, ciepła, polskości, czego nie dało się opisać słowami.
Kazimierz nieraz wyobrażał sobie, że jest jednym z bohaterów, o których opowiadał mu ojciec. Pamiętał tamten chłodny poranek 1907 roku, kiedy wraz z uczniami stawił się przed budynkiem szkoły w Margoninie. Wszystkich łączył wspólny cel - obrona ojczystego języka i tożsamości. Atmosfera była napięta, a uczniowie, zwykle rozbiegani i beztroscy, stali w zwartej grupie, z determinacją czekając na rozwój wydarzeń.
Sytuacja, która popchnęła ich do buntu, pogarszała się od dłuższego czasu. Pruskie władze coraz mocniej naciskały, by polskie dzieci uczyły się religii po niemiecku, co dla nich było próbą narzucenia obcej kultury. Kazimierz mimo swojego młodego wieku rozumiał powagę sytuacji - w domu rodzice zawsze tłumaczyli, że w języku ukryta jest dusza narodu. Ostatecznie mimo nacisków uczniowie pozostali nieugięci. Gdy Kazimierz wrócił do domu, ojciec położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "Synu, w takich chwilach rodzą się prawdziwi Polacy".
*
Jankowskisiedział w kabinie dwupłatowca. Czekał na sygnał do lotu. Wokół panowała cisza, a jedynym dźwiękiem był szum wiatru i miarowe tykanie mechanizmów. Myśli powracały do czasu, kiedy zaczęła się jego przygoda z lotnictwem. Przygoda? Nie, to coś więcej - to marzenie, które ukształtowało jego życie.
Początek tej drogi sięgał pierwszych dni wojny. Nie miał wyboru, kiedy wcielono go do armii niemieckiej. Pierwsze miesiące spędził na froncie, gdzie każdy dzień był walką o przetrwanie. Inteligentny, wysportowany, samodzielny w myśleniu i działaniu zyskał sobie uznanie przełożonych. Nie krył swych marzeń o lataniu, więc w końcu, mimo że Polakom rzadko się to udawało, skierowano go do szkoły lotniczej w Pile. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy uzyskał uprawnienia pilota. Krótko potem, wciąż służąc w niemieckim lotnictwie, przekonał się, jak wielką wartość mogą mieć zdobyte umiejętności.
Po demobilizacji wrócił do domu, by natychmiast zaangażować się w powstanie wielkopolskie. Dzięki swojemu doświadczeniu okazał się cennym wsparciem w bitwach pod Chodzieżą i Szamocinem. Po zakończeniu powstania zgłosił się do dowództwa stacjonującego na lotnisku Ławica pod Poznaniem, gdzie przydzielono go do 13 Eskadry Myśliwskiej. Był jednym z pierwszych pilotów tej jednostki, wyposażonej w myśliwce Albatros D-III. Eskadra, przekształcona z rozpoznawczej w bojową, miała teraz na celu aktywne wsparcie działań zbrojnych.
Jankowski, doświadczony i utalentowany lotnik, w pełni wykorzystał swoje umiejętności podczas wojny polsko-bolszewickiej. 13 Eskadra brała udział w licznych misjach, a Kazimierz wyróżniał się odwagą i profesjonalizmem, szczególnie podczas kwietniowego ataku na sowieckie stanowiska artyleryjskie, gdy mimo uszkodzeń maszyny zdołał wrócić na lotnisko. Eskortował wyprawy bombowe, przechwytywał wrogie samoloty i prowadził rekonesans. W sierpniu 1920 roku, przed Bitwą Warszawską, jego eskadra przebazowała się, by wspierać Polaków w obronie stolicy
*
Kiedy padł sygnał, Jankowski natychmiast uruchomił silnik. Z szybkością i pewnością, jakie wypracował przez lata, poderwał maszynę do lotu. Skierował ją w stronę linii frontu, gdzie ostatnie grupy cofających się bolszewików próbowały przeprawić się przez rzekę Narew w rejonie Pułtuska. W głowie miał obraz mapy, zakreślony odręcznie, który musiał wbić sobie w pamięć - przejście nad Narwią, wrogie oddziały zgromadzone po prawej, most na północ od Przemiarowa. Każdy szczegół był dla niego istotny, każdy kawałek tej układanki mógł zdecydować o losie misji.
Na horyzoncie zobaczył kolumny wrogich żołnierzy, widocznych jak długie, czarne cienie, sunące w stronę rzeki. Przygotował się do pierwszego nalotu. Kiedy zszedł niżej, kule przelatywały wokoło, a ziemia wręcz kipiała od pocisków. Wstrzymał oddech i nacisnął spust. Samolot zadrżał od odgłosu strzałów, które zasypały wrogie kolumny. Na ziemi zapanował chaos, żołnierze rozbiegli się, szukając schronienia. Padli zabici i ranni. Jankowski leciał dalej, a jego karabin maszynowy pluł ogniem. Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie - jedna z kul, wystrzelonych przez Sowietów, trafiła go w rękę. Ból przeszył go jak ogień, pulsujący w rytm bicia serca. Jego dłoń, choć osłabiona, nie drgnęła jednak na dźwigni. Jankowski wiedział, że rany nie mogą go teraz spowolnić. Zaczerpnął powietrza, zacisnął zęby i pociągnął za drążek, by wzbić się wyżej i przygotować do drugiego nalotu.
Znów skierował samolot nad wrogie kolumny, schodząc nisko, niemal do poziomu drzew. Przelot był ryzykowny. Rosjanie wycelowali w niego wszystko, co mieli pod ręką. Widząc jego samotny dwupłatowiec, strzelali jak szaleni. Jankowski mimo to kontynuował atak, siejąc śmierć i zniszczenie.
Nagle usłyszał świst, a zaraz potem poczuł uderzenie. Kula trafiła go w głowę. Drążek wypadł mu z dłoni, a samolot, pozbawiony sterowania przechylił się, wpadł w gwałtowny korkociąg i zaczął spadać w dół, jakby sama maszyna pogodziła się już z losem swojego pilota. W końcu samolot uderzył w ziemię nieopodal Przemiarowa, na brzegu rzeki Pełty.
Gdy tylko runął w dół, okolicę oblepił kurz i dym, a chwilę potem w miejscu katastrofy pojawili się bolszewiccy żołnierze. Rozwścieczeni atakami pilota w akcie zemsty podpalili wrak samolotu, nie zważając na zwłoki Polaka.
Po zakończeniu wojny z bolszewikami szczątki Kazimierza Jankowskiego przewieziono do Margonina i pochowano na miejscowym cmentarzu, a jego bohaterski czyn jest powodem do dumy mieszkańców miasta.
Zbigniew Noska