Tygodnik NOWY

Tygodnik NOWY Gazeta dla każdego!!!

REDAKCJA
Redaktor Naczelny: Marek Barabasz
Sekretarz redakcji: Krzysztof Kuźmicz
Dziennikarze i współpracownicy: Hubert Adamczyk, Jan Balcerzak, Agnieszka Barabasz, Waldemar Bocheński, L**h Cabański, Monika Czemko, Anna Czapla-Furtacz, Alicja Dęga, Bożena Dymarczyk, Janusz Justyna, Piotr Keil, Edyta Kin, Roman Koenig, Marta Konek, Marcin Korczyc, Paweł Z. Kujawa, Dominika Łoboda, Kamil Małolepszy,

Mariusz Markowski, Roman Mikołajczak, Zbigniew Noska, Witold Poczajowiec, Katarzyna Polasik, Piotr Szkoda, Sławomir Świderski, Bogusław Urlik, Jerzy Utkin, Michał Włoch, Przemysław Zdunek
Redakcja techniczna: Grażyna Dąbkiewicz, Agata Janicka, Alicja Noska, Anna Obarska

Zaginął 19-letni Pilanin, Ernest Hejduk. Jeśli masz informacje o zaginionym - poniżej znajdziesz numery kontaktowe.
03/01/2025

Zaginął 19-letni Pilanin, Ernest Hejduk. Jeśli masz informacje o zaginionym - poniżej znajdziesz numery kontaktowe.

Na podstawie danych uzyskanych od policji z ogromną radością informujemy, że Ernest Hm został szczęśliwie odnaleziony.
Dziękujemy za pomoc i udostępnienia
Zespół Zaginieni Śladem Nadziei 🌻

Kościółek, który przypłynął z nieba Dawno, dawno temu nieopodal Wągrowca powstała, istniejąca do dziś, miejscowość o naz...
02/01/2025

Kościółek, który przypłynął z nieba
Dawno, dawno temu nieopodal Wągrowca powstała, istniejąca do dziś, miejscowość o nazwie Tarnowo Pałuckie - osobisty majątek ojca przeora z wągrowieckiego Klasztoru Cystersów. Wieś, a przez krótki okres nawet miasteczko nagle utraciły możliwość rozwoju. Powodem był wiosenny koszmar - częste powodzie. Gdy śniegi topniały, wody pobliskich strumieni i jezior wzbierały, zalewając pola, chaty i drogi. Ludzie zanosili modlitwy, a dzieci wpatrywały się w niebo, szukając znaków pomocy, jednak ratunek nigdy nie nadchodził. Nie pomagały tamy, nie pomagały rowy ani upusty, woda wracała jak przekleństwo.
Tego roku wiosna nadeszła wcześniej. Ziemia jeszcze spała, gdy ciepły wiatr roztopił śnieg i woda zalała wioskę szybciej niż zwykle. Ludzie rozkładali ręce z bezradności. Jedynie dziewczynka o imieniu Małgosia, córka kołodzieja, nie traciła nadziei. Co noc modliła się do swojej patronki oraz najbliższego dziecięcemu sercu świętego Mikołaja, wierząc, że to oni kiedyś uratują jej wioskę.
Pewnego poranka, kiedy słońce ledwo wzeszło, a woda wciąż stała po kolana, Małgosia ujrzała coś niezwykłego. Na horyzoncie, pośród mgły unoszącej się nad wodami, dostrzegła dziwną, ciemną plamę. Najpierw pomyślała, że to tylko złudzenie, ale szybko pobiegła do ojca. Gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie plama była wyraźniejsza, zobaczyli coś, co wprawiło ich w osłupienie. Na wodzie unosił się… kościół! Niewielki, drewniany, z wieżyczką błyszczącą w promieniach porannego słońca. Wyglądał, jakby płynął spokojnie, niesiony delikatnymi falami.
- To cud! - krzyknął ojciec Małgosi.
- To moje modlitwy - szepnęła jego córka.
Cała wieś się zbiegła, by zobaczyć ten niezwykły widok. Kościółek zbliżał się powoli, aż w końcu zatrzymał się na niewielkim pagórku, który zawsze wystawał ponad wiosenne wody. Zatrzymał się tak, jakby wiedział, że właśnie tutaj ma spocząć.
Ludzie z początku bali się doń wejść, ale Małgosia, której wiara w siłę modlitwy dodała odwagi, zrobiła pierwszy krok, a za nią inni. Wewnątrz czekało ich jeszcze większe zdziwienie: wszystko było gotowe, jakby kościół ktoś przysposobił według zamysłu Małgosi dla pozostałych mieszkańców Tarnowa. Na ścianach widniały malowidła przedstawiające św. Mikołaja i św. Małgorzatę, a z sufitu spoglądały wizerunki proroków. W samym środku prezbiterium znajdował się piękny, lśniący ołtarz.
Nagle rozległ się delikatny dźwięk sygnaturki. Ludzie spojrzeli na wieżę i zobaczyli, że dzwon porusza się sam, nawołując do modlitwy. Ojciec przeor, którego wezwano, by obejrzał "kościółek z nieba", jak go natychmiast miejscowi nazwali, choć jeszcze oszołomiony cudownym wydarzeniem, odprawił pierwszą mszę w nowym kościele.
Od tego dnia woda już nigdy nie zalała Tarnowa. Wiosenne roztopy nadal nadchodziły, ale strumienie znajdowały nowe koryta, omijając wioskę. Ludzie wierzyli, że to cudowny kościółek przyniósł im błogosławieństwo. Co roku na początku wiosny odprawiano tutaj uroczystą mszę, dziękując patronom świątyni za ich opiekę.
Małgosia nigdy się nie chwaliła, że to jej modły sprawiły cud, i dopiero w wiele lat później, na łożu śmierci, wyznała spowiednikowi swą tajemnicę.
Z czasem ludzie zapomnieli o Małgosi i jej modlitwie, ale opowieść o kościółku, co przypłynął z nieba, przetrwała w legendzie. Jeszcze niedawno nasze prababcie opowiadały, że jeśli wczesnym rankiem wiosną w trakcie roztopów staniesz w Tarnowie Pałuckim obok świątyni, możesz usłyszeć cichy szum wody i dźwięk sygnaturki - przypomnienie o cudzie, który uratował wioskę.
*
Dziś kościół w Tarnowie Pałuckim (6 km na północny wschód od Wągrowca) jest najstarszym kościołem drewnianym w Polsce i z tego też powodu uznaje się go za najcenniejszy drewniany zabytek sakralny w naszym kraju. Kiedy go odwiedzisz i wejdziesz do środka, spójrz na polichromię i poczuj ducha tej niezwykłej historii. Wtedy może nawet Małgosia spojrzy na ciebie z ukrycia, jakby chciała przypomnieć, że cuda zdarzają się tym, którzy wierzą.
Tekst: Zbigniew Noska
Rysunek: Krystyna Noska

01/01/2025

Rok 2025 - Czas na Polskę
Europa, stara dama o zmęczonych oczach, od dekad buja się na wygodnym fotelu, zaczytana w swoich własnych legendach o jedności, pokoju i rozwoju. Niby wszyscy ją kochają, niby wszyscy chcą dla niej dobrze, ale kiedy przychodzi co do czego, każdy spogląda na swoje podwórko.
Tymczasem świat cofa się w stronę chaosu, wprowadzając w życie nową polityczną filozofię, ktorą starożytni Grecy nazwali kakistokracją. Jakże wdzięczna to epoka dla komentatorów, ale jakaż bolesna dla obywateli.
Rok 2025 przyniesie wiele wyzwań, ale też kilka niespodzianek. Kto by pomyślał, że Europa, ta wiecznie niezdecydowana i skłócona, w końcu będzie musiała oprzeć się na barkach Polski rządzonej przez demokratyczna koalicję? Tak, tej samej Polski, która jeszcze niedawno była w oczach Zachodu synonimem peryferii. A teraz? Proszę bardzo, oto kraj, który przejął rolę lidera w NATO i Unii Europejskiej, patrząc z ironicznym uśmiechem na niegdysiejsze europejskie potęgi.
Ale zanim dojdziemy do Polski i jej roli w tej nowej rzeczywistości, zatrzymajmy się na chwilę przy wspomnianej kakistokracji. Czyż nie jest to słowo idealnie opisujące dzisiejszy stan polityki? Rządy najmniej kompetentnych, najbardziej bezczelnych, tych, którzy potrafią mówić, ale już nie słuchać. Przywódcy największych krajów świata zdają się rywalizować o tytuł najbardziej nieudolnego lidera. Biden wciąż walczy z grawitacją na schodach Air Force One, Macron wymyśla nowe sposoby na zirytowanie swoich obywateli, a Scholz z Niemiec z powodzeniem udowadnia, że można być kanclerzem i jednocześnie niczym się nie wyróżniać. Polska jeszcze do niedawna miała ten sam problem z rządami kliki Kaczyńskiego, ale wyborcza rewolucja dzielnych Polaków pozwoliła w minionm roku pozbyć się zbójeckiej szajki prezesa.
Rosja? No cóż, Putin dalej gra swoją wielką partię szachów, używając szachownicy, której nikt już nie bierze na poważnie. W Ukrainie będziemy zapewne mieli coś w rodzaju zawieszenia broni, ale nie pokój – bo pokój wymagałby zgody, a to jest w tej chwili towar deficytowy na obu stronach frontu. Tymczasem Europa spogląda na tę sytuację z mieszanką ulgi i zniecierpliwienia. Bo choć wojna osłabiła Rosję, to jednocześnie pokazała, jak bardzo Europa jest nieprzygotowana na jakiekolwiek poważne wyzwania.
A jednak w tym całym chaosie jest jedna stała: Polska. Tak, to właśnie Polska Tuska okazała się nowym środkiem ciężkości Europy. Zaskoczeni? Nie powinniście być. W końcu to Polacy od lat ostrzegali przed Rosją, apelując o wzmacnianie wschodniej flanki NATO. Ignorowani przez lata, teraz mogą z satysfakcją powiedzieć: „A nie mówiliśmy?”. I rzeczywiście, mówili. Dziś Polska, razem z krajami bałtyckimi i Finlandią, stanowi oś obrony Europy.
Polacy potrafili wykorzystać swój potencjał, nie tylko militarny, ale także polityczny. Bo czy ktoś jeszcze dwa lata temu uwierzyłby, że Warszawa stanie się bardziej wpływowa niż Paryż czy Berlin? Że to polscy przywódcy będą wyznaczać kierunki polityki unijnej? A jednak, oto mamy rok 2025, a Polska rozdaje karty.
I tu na scenę wchodzi Donald Tusk, człowiek, który przez lata budził tyle samo uwielbienia, co kontrowersji. Dziś, w obliczu europejskiego chaosu, wielu widzi w nim lidera, którego Unia Europejska potrzebuje. Tusk, ze swoim doświadczeniem i pragmatyzmem, wydaje się być jedynym politykiem zdolnym do pogodzenia skłóconych interesów państw członkowskich. Ale czy Europa jest gotowa na lidera z Polski? Czy Francuzi, Niemcy i Włosi zaakceptują fakt, że środek ciężkości Unii przesunął się na wschód?
Odpowiedź na to pytanie jest równie skomplikowana, co sama Unia. Z jednej strony, Tusk ma wszystko, czego potrzeba, by być liderem: doświadczenie, charyzmę, zdolność do kompromisu. Z drugiej strony, europejskie instytucje są zbyt słabe, by wyłonić prawdziwego przywódcę. I tutaj leży problem: Europa jest jak orkiestra bez dyrygenta, w której każdy instrument gra swoją melodię.
Jeśli rok 2025 czegoś nas nauczy, to tego, że Europa musi się zmienić, jeśli chce przetrwać. Potrzebuje wspólnej polityki zagranicznej, wspólnej obrony i, przede wszystkim, wspólnej wizji. Bo bez wizji, bez lidera, Europa skazana jest na dryfowanie w kierunku kakistokracji.
Polska ma szansę odegrać kluczową rolę w tej przemianie. Ale to wymaga nie tylko mądrych przywódców, ale także odwagi i determinacji społeczeństwa obywatelskiego, które nie pozwoli na powrót nacjonalizmu i kaczyzmu do władzy i wybierze właściwego prezydenta, a nie kolejną marionetkę.prezesa. Patrząc na to, jak daleko Polska zaszła w ciągu ostatnich 20 lat, można śmiało powiedzieć, że ma wszystko, czego potrzeba, by sprostać temu wyzwaniu.
I ostatnia kwestia: kim będzie Donald Tusk w 2025 roku? Liderem Europy? A może symbolem zmarnowanej szansy? Czas pokaże. Jedno jest pewne: Europa potrzebuje zmian, a Polska ma szansę być ich katalizatorem. I kto wie, może za kilka lat będziemy patrzeć na Warszawę tak, jak kiedyś patrzyliśmy na Paryż czy Berlin. Bo jak mówi stare polskie przysłowie: „Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana”.
Zbigniew Noska

31/12/2024

dzienniknowy.pl - regionalny portal internetowy powiatów: pilskiego, chodzieskiego, czarnkowsko, trzcianeckiego, międzychodzkiego, wałeckiego, wągrowieckiego, złotowskiego.

Ostatni lot Poranek 18 sierpnia 1920 roku na warszawskim lotnisku zdawał się wycięty z obrazu. Chłodne powietrze owiewał...
26/12/2024

Ostatni lot
Poranek 18 sierpnia 1920 roku na warszawskim lotnisku zdawał się wycięty z obrazu. Chłodne powietrze owiewało mgły, które leniwie rozwlekały się po ziemi, zdradzając niechętnie kontury maszyn gotowych do lotu. Złociste promienie słońca, przedzierające się przez pochmurne niebo, rozświetlały blado kabiny samolotów, rzucając refleksy na błyszczące śmigła i ciemne, solidne płaty skrzydeł.
W powietrzu unosiła się mieszanka zapachu oleju, benzyny i zroszonej ziemi. W tej porannej ciszy słychać było jedynie skrzypienie drewna, metaliczne szczęknięcia i przytłumione głosy mechaników, sprawdzających każdy detal maszyn.
Pilot Kazimierz Jankowski stał nieopodal swojego samolotu. W tej chwili, pełnej wyczekiwania, jego myśli powędrowały daleko, ku rodzimym krajobrazom Wielkopolski. Wspomnienia przetaczały się przez jego umysł niczym spokojna rzeka - Margonin, dom rodzinny, ukochane miejsca wypełnione dziecięcym śmiechem. Wtedy wszystko wydawało się prostsze i bardziej znajome.
Dzieciństwo… Jakże bliskie było mu to słowo, jakby zapach farb drukarskich ojca i ciepłe aromaty kolonialnego sklepu matki wciąż unosiły się gdzieś w powietrzu. Wystarczyło zamknąć oczy, by znowu poczuć miękką sierść ukochanego psa, usłyszeć gwar licznego rodzeństwa i dźwięki porannego śpiewu ptaków w gęstwinie drzew wokół domu.
Margonin, choć niewielka mieścina, krył w sobie skarb, jakim była jego rodzina. W domu Jankowskich, tuż przy rynku, tętniło życie. Ojciec, Antoni, szanowany kupiec i introligator, był przede wszystkim czułym opiekunem, który z dumną pasją kształtował polskiego ducha w swoich dzieciach. Kazimierz pamiętał dobrze te długie wieczory, kiedy ojciec po całym dniu pracy w zakładzie introligatorskim przysiadał się do nich przy drewnianym stole i czytał opowieści o dawnych bohaterach, o wielkich królach i bitwach, które miały zagrzewać serca przyszłych pokoleń Polaków.
Matka, Joanna, była z kolei ostoją ciepła i serdeczności. W jej kolonialnym sklepie, gdzie półki uginały się pod ciężarem egzotycznych przypraw, papierniczych bibelotów i dziecięcych zabawek, Kazimierz spędzał długie popołudnia, pomagając matce i obserwując, jak troskliwie obsługiwała klientów. Zawsze uśmiechnięta, z wdziękiem i łagodnością rozmawiała z każdym, kto przestąpił próg sklepu. Syn, choć młody, rozumiał, jak ważna jest dla niej ta praca – nie tylko jako źródło dochodu, ale jako sposób na kultywowanie lokalnych tradycji. Klienci wracali, bo czuli, że miejsce to było pełne prawdziwego serca, ciepła, polskości, czego nie dało się opisać słowami.
Kazimierz nieraz wyobrażał sobie, że jest jednym z bohaterów, o których opowiadał mu ojciec. Pamiętał tamten chłodny poranek 1907 roku, kiedy wraz z uczniami stawił się przed budynkiem szkoły w Margoninie. Wszystkich łączył wspólny cel - obrona ojczystego języka i tożsamości. Atmosfera była napięta, a uczniowie, zwykle rozbiegani i beztroscy, stali w zwartej grupie, z determinacją czekając na rozwój wydarzeń.
Sytuacja, która popchnęła ich do buntu, pogarszała się od dłuższego czasu. Pruskie władze coraz mocniej naciskały, by polskie dzieci uczyły się religii po niemiecku, co dla nich było próbą narzucenia obcej kultury. Kazimierz mimo swojego młodego wieku rozumiał powagę sytuacji - w domu rodzice zawsze tłumaczyli, że w języku ukryta jest dusza narodu. Ostatecznie mimo nacisków uczniowie pozostali nieugięci. Gdy Kazimierz wrócił do domu, ojciec położył mu rękę na ramieniu i powiedział: "Synu, w takich chwilach rodzą się prawdziwi Polacy".
*
Jankowskisiedział w kabinie dwupłatowca. Czekał na sygnał do lotu. Wokół panowała cisza, a jedynym dźwiękiem był szum wiatru i miarowe tykanie mechanizmów. Myśli powracały do czasu, kiedy zaczęła się jego przygoda z lotnictwem. Przygoda? Nie, to coś więcej - to marzenie, które ukształtowało jego życie.
Początek tej drogi sięgał pierwszych dni wojny. Nie miał wyboru, kiedy wcielono go do armii niemieckiej. Pierwsze miesiące spędził na froncie, gdzie każdy dzień był walką o przetrwanie. Inteligentny, wysportowany, samodzielny w myśleniu i działaniu zyskał sobie uznanie przełożonych. Nie krył swych marzeń o lataniu, więc w końcu, mimo że Polakom rzadko się to udawało, skierowano go do szkoły lotniczej w Pile. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy uzyskał uprawnienia pilota. Krótko potem, wciąż służąc w niemieckim lotnictwie, przekonał się, jak wielką wartość mogą mieć zdobyte umiejętności.
Po demobilizacji wrócił do domu, by natychmiast zaangażować się w powstanie wielkopolskie. Dzięki swojemu doświadczeniu okazał się cennym wsparciem w bitwach pod Chodzieżą i Szamocinem. Po zakończeniu powstania zgłosił się do dowództwa stacjonującego na lotnisku Ławica pod Poznaniem, gdzie przydzielono go do 13 Eskadry Myśliwskiej. Był jednym z pierwszych pilotów tej jednostki, wyposażonej w myśliwce Albatros D-III. Eskadra, przekształcona z rozpoznawczej w bojową, miała teraz na celu aktywne wsparcie działań zbrojnych.
Jankowski, doświadczony i utalentowany lotnik, w pełni wykorzystał swoje umiejętności podczas wojny polsko-bolszewickiej. 13 Eskadra brała udział w licznych misjach, a Kazimierz wyróżniał się odwagą i profesjonalizmem, szczególnie podczas kwietniowego ataku na sowieckie stanowiska artyleryjskie, gdy mimo uszkodzeń maszyny zdołał wrócić na lotnisko. Eskortował wyprawy bombowe, przechwytywał wrogie samoloty i prowadził rekonesans. W sierpniu 1920 roku, przed Bitwą Warszawską, jego eskadra przebazowała się, by wspierać Polaków w obronie stolicy
*
Kiedy padł sygnał, Jankowski natychmiast uruchomił silnik. Z szybkością i pewnością, jakie wypracował przez lata, poderwał maszynę do lotu. Skierował ją w stronę linii frontu, gdzie ostatnie grupy cofających się bolszewików próbowały przeprawić się przez rzekę Narew w rejonie Pułtuska. W głowie miał obraz mapy, zakreślony odręcznie, który musiał wbić sobie w pamięć - przejście nad Narwią, wrogie oddziały zgromadzone po prawej, most na północ od Przemiarowa. Każdy szczegół był dla niego istotny, każdy kawałek tej układanki mógł zdecydować o losie misji.
Na horyzoncie zobaczył kolumny wrogich żołnierzy, widocznych jak długie, czarne cienie, sunące w stronę rzeki. Przygotował się do pierwszego nalotu. Kiedy zszedł niżej, kule przelatywały wokoło, a ziemia wręcz kipiała od pocisków. Wstrzymał oddech i nacisnął spust. Samolot zadrżał od odgłosu strzałów, które zasypały wrogie kolumny. Na ziemi zapanował chaos, żołnierze rozbiegli się, szukając schronienia. Padli zabici i ranni. Jankowski leciał dalej, a jego karabin maszynowy pluł ogniem. Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie - jedna z kul, wystrzelonych przez Sowietów, trafiła go w rękę. Ból przeszył go jak ogień, pulsujący w rytm bicia serca. Jego dłoń, choć osłabiona, nie drgnęła jednak na dźwigni. Jankowski wiedział, że rany nie mogą go teraz spowolnić. Zaczerpnął powietrza, zacisnął zęby i pociągnął za drążek, by wzbić się wyżej i przygotować do drugiego nalotu.
Znów skierował samolot nad wrogie kolumny, schodząc nisko, niemal do poziomu drzew. Przelot był ryzykowny. Rosjanie wycelowali w niego wszystko, co mieli pod ręką. Widząc jego samotny dwupłatowiec, strzelali jak szaleni. Jankowski mimo to kontynuował atak, siejąc śmierć i zniszczenie.
Nagle usłyszał świst, a zaraz potem poczuł uderzenie. Kula trafiła go w głowę. Drążek wypadł mu z dłoni, a samolot, pozbawiony sterowania przechylił się, wpadł w gwałtowny korkociąg i zaczął spadać w dół, jakby sama maszyna pogodziła się już z losem swojego pilota. W końcu samolot uderzył w ziemię nieopodal Przemiarowa, na brzegu rzeki Pełty.
Gdy tylko runął w dół, okolicę oblepił kurz i dym, a chwilę potem w miejscu katastrofy pojawili się bolszewiccy żołnierze. Rozwścieczeni atakami pilota w akcie zemsty podpalili wrak samolotu, nie zważając na zwłoki Polaka.
Po zakończeniu wojny z bolszewikami szczątki Kazimierza Jankowskiego przewieziono do Margonina i pochowano na miejscowym cmentarzu, a jego bohaterski czyn jest powodem do dumy mieszkańców miasta.
Zbigniew Noska

Śniegiem i krwią. Powstańczy szlak przez Radwanki Gdy w grudniowy wieczór 1918 roku w Poznaniu rozbrzmiały pierwsze salw...
23/12/2024

Śniegiem i krwią. Powstańczy szlak przez Radwanki
Gdy w grudniowy wieczór 1918 roku w Poznaniu rozbrzmiały pierwsze salwy powstania wielkopolskiego, mało kto przypuszczał, że losy tego zrywu rozstrzygać się będą także w cichych zakątkach regionu. W samym sercu północnej Wielkopolski, między Chodzieżą, Margoninem a Budzyniem, leży niewielka wieś Radwanki. Wydawać by się mogło, że to miejsce pozbawione większego znaczenia pozostanie na marginesie dziejowych wydarzeń. Jednak w wirze walk o wolność Radwanki stały się ważnym punktem na mapie konfliktu. Wieś, z pozoru nieistotna, okazała się strategiczną perłą. Otaczające ją trakty, pola i pagórki stworzyły naturalne warunki do manewrów wojskowych, a bliskość trzech kluczowych miejscowości czyniła ją punktem, którego utrata mogła zadecydować o losie całego frontu. Właśnie tutaj rozegrały się wydarzenia pełne napięcia, odwagi i dramatyzmu. Radwanki stały się świadkiem zarówno heroizmu polskich powstańców, jak i desperackiej determinacji niemieckich oddziałów, które za wszelką cenę chciały utrzymać kontrolę nad tym obszarem. Rozegrała się tu jedna z najkrwawszych batalii powstania. Naprzeciw 220 Wielkopolan stanęło ponad tysiąc pruskich żołnierzy.
*
Zima 1919 roku była wyjątkowo sroga. Śnieżyce i mróz tworzyły niemalże nieprzekraczalne bariery na północnym froncie powstania wielkopolskiego. Drogi na południe strzegł posterunek polski kilka kilometrów na zachód od Radwanek, w miejscu nazywanym Trzy Domy, który stał0 się niebawem jednym z głównych punktów oporu przeciwko niemieckiej ofensywy. Józef Klimowicz z wągrowieckiej kompanii wciąż pamiętał chwilę, gdy objął dowodzenie nad grupą pięciu mężczyzn. Ich zadaniem było utrzymanie tego miejsca tak długo, jak to możliwe, blokując drogę do Podstolic. Ale z każdym dniem sytuacja stawała się coraz trudniejsza.
„Dzień w dzień w lesie, śnieg sypie tak, że nie widzimy na metr przed siebie. Noce są najgorsze – niebo czarne, a my stoimy w polu jak widma. Mróz ścina krew w żyłach, a każda godzina wydaje się wiecznością” – pisał Klimowicz w swoim dzienniku, który skrzętnie ukrywał w prowizorycznym schronie.
3 lutego 1919 roku krótko po południu na horyzoncie pojawili się Niemcy. Patrol ppor. Ostewalda sunął przez Margonin w stronę Radwanek, szybkim wypadem zamierzając opanować tę placówkę powstańczą. Klimowicz, siedząc w schronie pod ziemią, usłyszał pierwsze strzały.
- Chłopaki, na pozycje! – krzyknął, chwytając karabin.
Pięciu powstańców, ubranych w ciężkie płaszcze, wyszło z kryjówki. Śnieg wdzierał się za kołnierze, a ich broń, ledwo sprawna, wydawała się bardziej narzędziem rozpaczy niż nadziei.
Strzały rozległy się głośniej, echo niosło dźwięk walki wzdłuż zamarzniętych drzew. Niemcy, nie spodziewając się tak zaciętej obrony, cofnęli się. Ale ich przewaga liczebna była miażdżąca. Posterunek w Trzech Domach znalazł się w krytycznej sytuacji. Klimowicz podjął trudną decyzję. Odwrót.
Wycofywali się pod osłoną nocy. Mróz był bezlitosny. Klimowicz, maszerując na czele, czuł, jak zimno przenika go do szpiku kości. Każdy krok wymagał ogromnego wysiłku.
Wreszcie dotarli na miejsce. Byli wyczerpani, przemarznięci, ale żywi.
„Nie było nic nadzwyczajnego w naszej obronie. Działaliśmy instynktownie, walczyliśmy o przetrwanie, o każdą chwilę. Ale ten mróz... Ten mróz będzie mnie prześladował do końca życia” - pisał później w swoich wspomnieniach.
*

Poranek 6 lutego 1919 roku był cichy, ale napięcie wisiało w powietrzu. Utracone pozycje w Radwankach i Podstolicach spowodowały konieczność kontrofensywy w kierunku Chodzieży i Margonina. Dowódca polskiego zgrupowania rozkazał na odprawie podkomendnych:
- Panowie, dzisiaj nie ma odwrotu! Radwanki muszą być nasze! Każdy z was zna swoje zadanie. Atakujemy z zaskoczenia.
Franek, ledwie 18-letni ochotnik, poprawił karabin na ramieniu. Jego dłonie drżały, ale odwagi dodawały mu słowa ojca, gdy żegnał go u wrót chłopskiej zagrody:
- Wolność to nasz największy skarb. Walcz o nią, synu, jakbyś walczył o własne życie…
O świcie ruszyli. Zasłona z padającego śniegu sprzyjała atakującym. Zasypali niemieckie okopy ogniem z karabinów. Franek znalazł się w centrum walki. Omal nie dosięgnęła go seria z kulomiotu, ale okazał się szybszy. Wiązka granatów trafiła w pruskie gniazdo. Jego obsługa zginęła, ckm ocalał.
Podstolice padły jako pierwsze. Walka o Radwanki była trudniejsza, ale zaciekłość powstańców przeważyła. Niemcy poczęli się wycofywać w chaosie. Gdy dymy opadły, Polacy triumfowali. Radwanki, Podstolice i Podanin znalazły się znowu w ich rękach.
Franek z dumą patrzył na zdobyczną broń. Właśnie został dowódcą obsługi kulomiotu. Porucznik klepnął go po ramieniu.
– Dobra robota, chłopcze. Wolność ma dziś twoją twarz.
Tego dnia do Naczelnego Dowództwa wysłano komunikat: „Niemców wyparto z Radwanek, Podstolic i Podanina. Zdobyto dwa kulomioty. Operacja zakończona sukcesem.”
Zdobycze terytorialne powstańców utrwaliła wprowadzona 16 lutego linia demarkacyjna, lecz zawieszenie broni nie przerwało walk w tym rejonie. Kolejną potyczkę pod Radwankami stoczono w marcu 1919 roku.
*
Wieczór 19 marca 1919 roku w Radwankach przyniósł ze sobą chłodny wiatr i … niespodziewanie dramatyczną sytuację. Kiedy w małym budynku na skraju wsi dowódca wągrowieckiej kompanii planował kolejne działania, z Sypniewa napłynęła wiadomość, która przyprawiła go o zimny dreszcz: 25 jego ludzi zostało otoczonych przez przeważające siły niemieckie.
Zegar na ścianie wskazywał 21.00, gdy do izby wbiegł sierżant:
- Panie poruczniku, Niemcy obstawili jezioro. Nasi nie mają szans na ucieczkę tą drogą!
Oficer spojrzał na mapę. Jezioro Margonińskie było jedyną naturalną barierą, która mogłaby uchronić jego ludzi przed wrogami. Ale droga przez lód była niemożliwa - Niemcy obstawili brzegi, a marcowe odwilże sprawiły, że pokrywa lodowa stała się niebezpieczna. Pozostała jedyna opcja: przebicie się przez linię niemieckich pozycji.
- Musimy działać szybko. Przygotujcie karabin maszynowy i ludzi do osłony. Rozkazy są jasne: trzeba pomóc im w dotarciu do Radwanek - powiedział, zaciskając pięść na mapie.
W tym samym czasie w Sypniewie sierżant, dowodzący oblężoną grupą, układał plan, który miał zmylić wroga. Posiadał jeden atut. Niemcy nie znali liczebności jego oddziału. Przechadzał się między swoimi ludźmi, szepcząc instrukcje:
- Będziemy wydawać rozkazy po niemiecku, głośno, wyraźnie. Niech myślą, że jest nas więcej. Franek, ustaw karabin maszynowy na wzniesieniu i strzelaj seriami w różne strony. Potem przenieś go sto metrów dalej. Muszą uwierzyć, że mamy co najmniej batalion!
- A jeśli się zorientują?
- Nie połapią się, jeśli będziemy szybsi. I pamiętajcie, gdy zaczniemy się przebijać, cel jest jeden: Radwanki. Tam czeka reszta kompanii - odpowiedział, klepiąc Franka po ramieniu.
Noc była bezgwiezdna, gdy pierwsze salwy padły z niemieckich pozycji. Polacy czuli, jak adrenalina pulsuje w ich żyłach. Każdy strzał z karabinu maszynowego, każda wydana komenda po niemiecku miały jeden cel: wzbudzić w napastnikach niepewność.
- Nach links! Deckung! - rozlegał się krzyk w ciemnościach.
Plan powstańców działał bez zarzutu. Niemcy, choć przewyższali Polaków liczebnością, zaczęli się wahać. Przekonani, że mają przed sobą dobrze zorganizowany oddział, zaczęli cofać się ku bezpiecznym pozycjom. Tymczasem Polacy, korzystając z zamieszania, powoli przedzierali się przez linię wroga. Gdy dotarli na skraj Radwanek, wycieńczeni, zziębnięci, ale cali, czekała na nich kolejna niespodzianka. Reszta kompanii przygotowała linię obrony, gotową na niemiecki kontratak.
*
Rankiem następnego dnia do polskiego obozu dotarł chłop z pobliskiej wsi. Przyniósł wiadomość, która wywołała poruszenie wśród żołnierzy:
- Niemcy za każdego powstańca schwytanego żywcem, obiecali 100 marek, a za dowódcę 500 marek.
- Więc tak nas cenią? - zaśmiał się ktoś gorzko.
- Szkoda, że nie wiedzieli, ile „batalionów” tu mamy.
Zbigniew Noska

Legenda o Wierzbniku W czasach, gdy Polską władał król Kazimierz IV Jagiellończyk, na ziemiach Wielkopolski, nieopodal U...
22/12/2024

Legenda o Wierzbniku
W czasach, gdy Polską władał król Kazimierz IV Jagiellończyk, na ziemiach Wielkopolski, nieopodal Ujścia, żył szlachetnie urodzony rycerz Maciej Mosiński. Był zamożnym właścicielem ziemskim, sprawiedliwym i dbającym o swych poddanych. W jego posiadaniu znajdowały się dwie wsie: Podanin i Kaława oraz młyn zbożowy, który stał nad wartkim strumieniem porośnięty kępami wierzb. 0we drzewa, choć rzadkie w Wielkopolsce, tu znalazły swoje wyjątkowe miejsce, a ich długie gałęzie, zwieszające się nad wodą, szeptały ciche melodie w takt płynącego nurtu.
Mieszkańcy wsi wierzyli, że wierzby te nie były zwykłymi drzewami. W ich liściach miały ukrywać się duchy przodków od wieków czuwających nad spokojem krainy i chroniących miejscowych przed nieszczęściami. Mimo to niektórzy z nich traktowali wierzby brutalnie, pozbawiając listowia i gałęzi, co powodowało ich obumieranie. Z pozyskanej w ten sposób wikliny wyplatali kosze, by sprzedawać je na rynku w Chodzieży.
Pewnego roku na Podanin i jego okolice spadła straszliwa susza. Strumień, który zasilał młyn, niemal całkowicie wysechł, przez co stanęło koło młyńskie. Ziemia stwardniała, a wierzby, mimo głęboko sięgających korzeni, zaczęły schnąć. Chłopi, przerażeni widmem głodu, udali się do swego pana, prosząc o pomoc. Mosiński, chociaż był mądrym i zapobiegliwym gospodarzem, nie wiedział, jak sprowadzić deszcz i przywrócić życie usychającym na polach zbożom. Poprosił księdza o modły o deszcz, ale nie przyniosły one efektu i strumień nadal pozostawał martwy.
Gdy już zdawało się, że wszystkie nadzieje są stracone, chłopi przypomnieli sobie o starej zielarce, mieszkającej na obrzeżach wsi. Krążyły o niej różne plotki. Niektórzy szeptali, że zna się na czarach i zaklęciach. Zdesperowani, poszli do niej po radę i nakłonili swego pana, by wybrał się z nimi.
- Jeśli modły proboszcza nie pomogły, trzeba wezwać stare duchy - rzekła wiedźma, ale jak to uczynić, nie powiedziała. Ostrzegła jedynie, że są one pazerne i za darmo nic nie zrobią. Trzeba zawrzeć z nimi pakt.
Rozpacz ogarnęła okolicę, a szlachcic, choć wychowany był w wierze chrześcijańskiej - nie przyznając się nikomu - postanowił prosić o deszcz duchy wierzbowe. Pewnej księżycowej nocy, gdy wszyscy mieszkańcy wsi spali, udał się do młyna, by nawiązać kontakt z istotami, które - jak zapewniała wiedźma - mogły uratować jego ziemie. Stanąwszy przy młynie, otulony w mgiełkę tajemnicy nocy, dostrzegł niezwykłe zjawisko. Z kępy wierzb wyłonił się starzec. Wyglądał, jakby był częścią drzewa. Jego siwa broda spleciona z gałęziami i liśćmi, sięgała do pasa, jego skóra była chropowata jak kora, a oczy lśniły złowieszczo niczym pełnia księżyca. Głos przypominał szum rzeki i cichy szept wierzb.
- Jestem Wierzbnikiem, duchem tej ziemi - przemówił. - Od wieków strzegę okolicy i znam jej wszystkie tajemnice. Wiem, że susza zagraża twoim ziemiom i że twoi poddani cierpią głód. Mogę wam pomóc, jeśli okażecie należny szacunek wierzbom, które były tu na długo przed waszymi domostwami.
- Jak mamy to uczynić? - spytał szlachcic.
- Niech chłopi zbiorą wszystkie beczki. Wsadzą je na wozy i pojadą do Chodzieży po wodę z miejskich studni. A potem niech podleją nią wszystkie usychające wierzby nad strugą, aż ziemia nasiąknie wodą wokół nich.
- To wszystko? - spytał Maciej, pomny przestrogi wiedźmy.
- Nie, Macieju. Od dziś młyn, który wznosi się nad strumykiem, ma nosić moje imię: "Wierzbnik". Zobowiąż się, że ty i twoi potomkowie będziecie chronić wierzby, że nigdy nie zostaną ścięte ani nadmiernie pozbawiane gałązek, z których wyplatacie koszyki. W zamian strumyk będzie pełen wody, a pola będą rodzić obfite plony. Oto przysięga, którą składam tobie, a ty złóż mi.
Maciej przyrzekł, że młyn będzie nosił imię Wierzbnik, a wierzby zawsze będą pod opieką jego rodziny. W ten sposób zawarli pakt między człowiekiem a duchem wierzb, który miał zapewnić przetrwanie i dobrobyt tej ziemi.
Nazajutrz chłopi zebrali wszystkie beczki i wozy, po czym wyruszyli do Chodzieży po wodę. Gdy podlewali nią wierzby nad strumieniem, ziemia powoli zaczęła oddychać. Niebo, poprzedniego dnia pogodne, tego wieczora zasnuło się chmurami, które przyniosły długo wyczekiwany deszcz. Strumień napełnił się wodą, a młyn na nowo rozpoczął pracę ku uciesze wszystkich mieszkańców. Od tamtej pory każdy, kto przechodził obok młyna, spoglądał z szacunkiem na wierzby, szepcząc słowa wdzięczności duchowi ziemi - Wierzbnikowi. A ten, choć niewidzialny, zawsze czuwał nad ich losem.
Z biegiem lat pamięć o tamtych wydarzeniach zaczęła blaknąć, lecz nazwa młyna pozostała, przypominając o dawnym spotkaniu szlachcica z Wierzbnikiem i pakcie, jaki zawarli.
Tekst: Zbigniew Noska
Rysunek: Krystyna Noska

Adres

Piła

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Tygodnik NOWY umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Tygodnik NOWY:

Widea

Udostępnij

Kategoria

Our Story

REDAKCJA Redaktor Naczelny: Marek Barabasz Sekretarz redakcji: Krzysztof Kuźmicz. Dziennikarze i współpracownicy: Hubert Adamczyk, Jan Balcerzak, Agnieszka Barabasz, Monika Czemko, Anna Czapla-Furtacz, Janusz Justyna, Piotr Keil, Edyta Kin, Roman Koenig, Marta Konek, Marcin Korczyc, Paweł Z. Kujawa, Dominika Łoboda, Mariusz Markowski, Roman Mikołajczak, Zbigniew Noska, Katarzyna Polasik, Piotr Szkoda, Sławomir Świderski, Bogusław Urlik, Jerzy Utkin, Michał Włoch, Przemysław Zdunek Redakcja techniczna: Grażyna Dąbkiewicz, Agata Janicka, Alicja Noska, Anna Obarska