Wydawnictwo Wielka Izera

Wydawnictwo Wielka Izera Historyczne regionalia i reprinty inspirowane Sudetami i Śląskiem.
(7)

1810: "Prudnik to bardzo sympatyczne miasto z murami i dwiema bramami, porządnie pobudowane, z 420 domami i czterema tys...
07/07/2024

1810:

"Prudnik to bardzo sympatyczne miasto z murami i dwiema bramami, porządnie pobudowane, z 420 domami i czterema tysiącami mieszkańców. Posiada kościół katolicki i ewangelicki, dwa klasztory i dwa szpitale. Manufaktury płócienicze i sukiennicze są znaczne. Prowadzi się tu na dużą skalę handel przędzą, płótnem i winem, zwłaszcza węgierskim. Niedaleko miasta wznosi się Kapliczna Góra z pustelnią, czyli kaplicą, skąd ma się piękny widok.

Okolica jest bardzo żyzna i dobrze zagospodarowana. Zazwyczaj uprawiają tu trzy zboża: żyto, jęczmień i owies. Żyto jest najdochodowsze; owies idzie głównie na dostawy. Zamiast odłogować uprawiają już teraz dużo jarego. Bydło karmi się często w oborze; trzy razy dziennie dostaje ciepłe picie, również latem. Dla odmiany w niektóre dni wypędzane jest na pastwisko. Również na Górnym Śląsku pola podzielone są na małe plasterki; jednak kultura rolna jest tu wyższa niż na Dolnym Śląsku.

Pachołkowi daje się 20 talarów wypłaty i sześć koszul; dziewka dostaje osiem do dziesięciu talarów i określoną liczbę łokci lnu. Do jedzenia dostają tylko leguminy i mięso, warzyw tyle co nic.

(…)

Rzadko widzi się ogrody, a drzew owocowych mniej niż na Dolnym Śląsku.

Ze zdumieniem odkryłem na wsi niewiele chałupnictwa. Ludzie mówią, że przędzenie się nie opłaca. Na terenach górskich jest całkiem inaczej. Tam, już koło Głubczyc, przędą po gospodach wszyscy, pachołkowie i dziewki, od czwartej rano do świtu. Potem młócą, również dziewki. Po kolacji przędą znowu do dziesiątej.

Zamiast świec łojowych używają tu łuczywa. Daje ono wystarczające oświetlenie. Drewno struga się w lasach po cesarskiej stronie dużym heblem; jest ono następnie łupane i zapalane na stojaku. Jedna wiązka kosztuje grosza, czyli trzy krajcary, i przy obecnym krótkim dniu wystarcza na cały wieczór.

Na Górnym Śląsku, już od Brzegu, dominuje katolicyzm. Bardzo często widzi się po drodze figury Chrystusa, Maryi i świętych; od Wrocławia napotyka się je już tylko z rzadka.

Charakter ludzi zdaje się wykazywać wiele poczciwości. Mają na Górnym Śląsku wiele charakterystycznych obyczajów, częściowo również własny dialekt.

Barwy narodowe są czarno-białe. Takie są wszystkie słupy, wszystkie publiczne mosty..."

Christian Ulrich Detlev von Eggers (1758-1813), "Reise durch Franken, Baiern, Oesterreich, Preussen und Sachsen", Tom 1, Leipzig 1810

Pojutrze w 1810 r. Caspar David Friedrich przejdzie z towarzyszem Georgiem Kerstingiem, też malarzem, ze Świeradowa do S...
06/07/2024

Pojutrze w 1810 r. Caspar David Friedrich przejdzie z towarzyszem Georgiem Kerstingiem, też malarzem, ze Świeradowa do Szklarskiej, wyglądajcie tej postaci, może gdzieś zamajaczy...

O tym, dlaczego musiał iść przez Michelsbaude, można przeczytać w monografii tejże.

Pan Benkowitz poznaje pewien dziwny zwyczaj Anglików, 1801:"Wiadomości o kilku innych posłach w WiedniuKto chce się dost...
04/07/2024

Pan Benkowitz poznaje pewien dziwny zwyczaj Anglików, 1801:

"Wiadomości o kilku innych posłach w Wiedniu

Kto chce się dostać do posłów zagranicznych, musi przestrzegać kilku reguł, które pokrótce tu przedstawię. Nigdy nie wybiera na wizytę dnia pocztowego, bo są oni zwykle wtedy zajęci; ma przy sobie zaświadczenie od posła swego monarchy, a przed pojawieniem się w przedpokoju każe się, o ile możliwe, zapowiedzieć przez służącego. Słuszność tych reguł okaże się przy ich zastosowaniu.

Miałem interes do kilku posłów, a że są to osoby nieraz wzmiankowane w prasie, to myślę, że nie od rzeczy będzie trochę wiadomości o nich.

Nuncjusz papieski, który obecnie zatrzymał się w Wiedniu, to kardynał Russo. Jest to człowiek w kwiecie wieku, o ładnym rzymskim obliczu. Jego charakter zdaje się zdradzać dobroduszność i przezorność. Znał "Mesjadę" Klopstocka (jest notabene wielką rzadkością, by Włoch znał coś z niemieckiej literatury najwyższych lotów) i wiedział, że Cigno przełożył jej część na włoski. Otrzymałem odeń list polecający do neapolitańskiego posła w Rzymie, kardynała Fabriciusa Russo, który jest jego krewnym, nie zdołałem go jednak oddać, bo opuściłem to miasto, nim zdołałem do niego dotrzeć.

W przedpokoju nuncjusza zastałem wiekowego człowieka oraz dwóch innych służących, a w jego kancelarii uprzejmego i miłego sekretarza. Kardynał nie mówił po niemiecku, dobrze jednak po francusku, i dostęp doń nie był trudny.

Do angielskiego posła Pageta*, któremu przecież przekazałem list, i dla którego miałem kilka ciekawych informacji ustnych, najtrudniej było mi się dostać. Jego przedpokój pełen był służących, którym wydał najściślejszy rozkaz, by nie wpuszczali nikogo, kto nie ma doń sprawy służbowej. Tej nie miałem i tym samym nie mogłem z nim rozmawiać. Wreszcie uzyskałem tyle, że pierwszy kamerdyner zaniósł mu kilka słów, które skreśliłem na kartce po francusku. Zaraz wyszedł i chociaż właśnie coś załatwiał z byłym posłem angielskim, umówił się ze mną na inną godzinę.

Teraz nie miałem już problemu, by z nim porozmawiać, i przepuszczono mnie bez ceregieli. Lord Paget to młody jeszcze człowiek, wysokiej i szczupłej budowy i o nader miłym obliczu. Ma duży rzymski nos, który jeszcze bardziej by go zdobił, gdyby miał nieco pełniejszą twarz. Jak większość Anglików jest bardzo prosty w manierach i niezbyt rozmowny; zdaje się jednak posiadać przy tym nader prostolinijny i solidny charakter i widać, że jest człowiekiem z zasadami. Jego słowa są nieliczne, myślę wszakże, że mają swą wagę i można na nich polegać.

Powiedziano mi, że musi troszczyć się o środki na utrzymanie angielskich wojsk w Egipcie, i jest przez to bardzo zajęty.

Jako pewną osobliwość zauważyłem, że Anglicy jedzą na śniadanie upieczone w popiele jajka na miękko, co uważają za zdrowe."

*/ Sir Arthur Paget (1771– 1840); ze względu na swą ekstrawagancję nazywany w Wiedniu „Cesarzem”.

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

Pan Benkowitz pływa po Dunaju - arka Noego, camera obscura oraz kmiecie i marynarze na sofach, 1801:"Statek na DunajuW z...
03/07/2024

Pan Benkowitz pływa po Dunaju - arka Noego, camera obscura oraz kmiecie i marynarze na sofach, 1801:

"Statek na Dunaju

W zeszłym roku zwodowano tu statek, który w swoim rodzaju jest bardzo niezwykły, być może nawet jedyny. Kazał go zbudować książę Batthyány* i przeznaczył na prezent dla wielkiej księżnej Rosji, małżonki palatyna Węgier; jednak ta dostojna księżna zmarła w tym czasie i teraz statek pływa po Dunaju jako atrakcja. Jest mniej więcej tak długi i szeroki jak okręt wojenny, pod względem formy wszakże ma wiele wspólnego z arką Noego, tak jak jest ona przedstawiana. U dołu, tam gdzie wystaje z wody, przypomina ogromną skrzynię; na tej podstawie zbudowano długie zadaszenie w kształcie przeciętego żołędzia, w którym umieszczono wiele okien. Pod tym okrągłym dachem znajdują się pomieszczenia statku, a mianowicie wielkie sale, które są pysznie umeblowane, a zwłaszcza posiadają wiele luster.

To szczególne doświadczenie znaleźć na statku, gdzie człowiek przyzwyczajony jest do ciasnoty, wielkie sale taneczne i jadalnie. Z tego środkowego pokładu schodzi się schodami do ładowni, a wchodzi na górne pokłady.

Zamiast masztu umieszczono pośrodku statku belweder. W nim znajduje się camera obscura, gdzie na stole postrzega się okoliczne sceny: Dunaj, mosty, lasy i sam Wiedeń, wedle obrotów maszyny.
Gdy wejdzie się jeszcze wyżej, jest się na świeżym powietrzu i widzi się w naturze to wszystko, co przedtem oglądało się jako miniaturowy obraz.

Inną osobliwością tego statku jest zegar grający, który wygrywa muzykę janczarską. Szczególnie niezwykła wydała mi się siła powietrza, które wydobywa dźwięki trąbek.

Mechanik nazwiskiem Giuliani miał tu dać projekty. Książę Batthyáni był jego patronem, gdyż ten wynalazł statek, który dzięki ruchom steru może płynąć pod prąd. Model tej machiny stał na stole na statku i przedstawiał się dość prosto. Pośrodku widziało się tarczę, którą można było obracać, a wtedy ster wysuwał się do przodu i znowu cofał. Rzecz wydawała się do przeprowadzenia. Jednak po modelu stojącym na stole, gdzie wszystko jest regularne, a przeszkody odległe, nie da się tak naprawdę ocenić ostatecznego rezultatu. Ten trzeba ustalić w toku prób w rzeczywistości.

Jako że statek stracił swe pierwotne przeznaczenie, to został oddany na rozrywkę dla ludu jako rodzaj pływającej kawiarni. W każdą niedzielę tańczy tam, kto chce, a w inne dni jest również odwiedzany przez żądnych atrakcji. Osobliwie jest widzieć kmieciów, marynarzy i wszelkich pospolitaków siedzących na sofach albo przeglądających się w lustrach. Ponieważ te sięgają nieraz aż do ziemi, to aż dziwne, że niektórzy z nich nie chcieli jeszcze przez nie przejść. Z pewnością istnieje ryzyko, że zostaną uznane za przejście do następnej sali.

Statek kosztował ponad 100 tysięcy talarów..."

*/ https://de.wikipedia.org/wiki/Theodor_I._Batthy%C3%A1ny

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

Pan Benkowitz dociera do sedna pojęcia "gospody", daje sobie upuścić krew i ma pewne marzenie, 1801:"Dzień odpoczynku w ...
03/07/2024

Pan Benkowitz dociera do sedna pojęcia "gospody", daje sobie upuścić krew i ma pewne marzenie, 1801:

"Dzień odpoczynku w nowej gospodzie pod Brnem

Około mili od Brna przy samym Trakcie Cesarskim zbudowano w bardzo przyjemnej okolicy nową gospodę, która stoi tam całkiem samotnie. Tu zsiadłem z wozu, by zrobić dzień odpoczynku.

Ale jakiego odpoczynku można zaznać, gdy cierpi się na bóle zębów i duszności? Tyle, co zyskałem, to spokój bezruchu.

Ponieważ w pobliżu był klasztor z chirurgiem, to dałem tu sobie upuścić krew i postarałem się też o wino; bo gdzie jest klasztor, który nie ma piwnicy z winem? Udało mi się zdobyć kilka dużych flaszek, za które wszakże musiałem słono zapłacić, przynajmniej podwójną cenę. Kto jednak podróżuje, ten wie, że trzeba się cieszyć, gdy się przepłaca tylko podwójnie. W gospodzie tej po raz pierwszy zauważyłem coś, co później miałem wielokrotnie okazję obserwować: że ich gospodarze nie chowają tego, co goście u nich zjadają lub zużywają, lecz wszystko kupują, by dalej odsprzedać. Artykuły pierwszej potrzeby dostaje się z trzeciej, czwartej ręki – i można się domyślić, za jaką cenę.

Prowadzący nową gospodę pod Brnem miał wokół domu ogrody, piękne ziemie i łąki, ale nic z tego nie należało do niego. Musiał kupować owies, siano, słomę, płacić za każdą kurę i każde j***o. Cóż za urządzenie! I jak rozsądna władza może na coś takiego pozwalać?

Ten nic nieposiadający gospodarz dał mi tymczasem środek na ból zębów, który przynajmniej mi pomógł. Jako że jest to okrutna i częsta dolegliwość, a przeciwśrodków nigdy nie dość, to pozwolę sobie go tu opisać. Zrobił otóż kuleczkę z czosnku zmieszanego z prochem strzelniczym; tę kładzie się na dziąśle bolącego zęba i pozwala, by ślinotok działał. Bardzo rzadko da się określić, kiedy właściwie ból mija, ale nazajutrz byłem odeń wolny. Gdy przyjmiemy, że ostrość czosnku za sprawą ślinotoku odciąga ostrość płynu, który wdał się w ząb, to sprawa daje się wyjaśnić.

Gdyby jednak nie wynaleziono żadnego prochu, żadnej machiny powietrznej, żadnego łoża niebieskiego, ale za to odkryto pewniejszy środek na ból zębów!"

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

💚💚💚
03/07/2024

💚💚💚

Pan Benkowitz spaceruje po Wiedniu, i co mają z tym wspólnego Piktowie, 1801:"Hałas i niebezpieczeństwo na ulicach Wiedn...
03/07/2024

Pan Benkowitz spaceruje po Wiedniu, i co mają z tym wspólnego Piktowie, 1801:

"Hałas i niebezpieczeństwo na ulicach Wiednia

Hogarth namalował obraz, o którym Lichtenberg powiada, że kiedy się nań spojrzy, to od zgiełku i hałasu nie słyszy się własnych słów. Rzeczony artysta zebrał mianowicie w swym dziele wszystko, co silnie oddziałuje na nasz słuch: werbel, ostrzyciela noży, wrzeszczące dzieci, rżące konie i tak dalej, a nawet, jak sądzę, w oddali odpaloną armatę.

W Wiedniu nie trzeba gromadzić tyle hałasu, by nas na poły ogłuszyć; jeden jedyny do tego wystarcza: nieustanny turkot wozów. Na szerokich ulicach panuje nieustanny huk; głos mówiących ginie w tym grzmocie jak nad wodospadem Renu i trzeba uciekać w całkiem wąskie uliczki, by porozmawiać z towarzyszem.

Z tych wąskich ulic nie widzi się nieba, a jedynie jego cienki skrawek. Jest się tu jak w długich ciemnych pokojach, których ścianami są domy.

(…)

Mimo to chętnie nimi chodziłem. Unika się tu bowiem nie tylko hałasu powodowanego przez wozy, ale i czegoś więcej: niebezpieczeństwa. Nad przechodniami wisi mianowicie w Wiedniu – niczym nad Damoklesem przy stole Dionizjusza – miecz na końskim włosie; jednak ani miecz, ani cienki włos nie są zauważane. Osoby młode i stare pchają się między napierającymi końmi i toczącymi się wozami, nie myśląc o niebezpieczeństwie, do którego od młodości przywykły, chociaż trzeszczące koła nieraz zaledwie o szerokość źdźbła mijają ich stopy.

Tak kroczy bohater, który codziennie z zimną krwią toczy bitwy i bez drżenia słucha huku wystrzałów. Wiedeńczyk jest bezwiednym bohaterem, a człowiek, nie zdając sobie z tego sprawy, staje się bohaterem wraz z nim. Również zdarzają się rzadko wypadki, a raczej rzadko biją grzmiące burze piorunami. Ale też to, co rzadkie, raz na jakiś czas się przecież zdarza. Przed dwoma laty dwóch ludzi postradało tu w mgnieniu oka życie. Jeden został przejechany, a drugi, mistrz krawiecki, został przez skrzynię tak przyciśnięty do muru i zmiażdżony, że mózg wyprysnął wysoko w powietrze. Hamulec byłby w Wiedniu równie potrzebny co na Trakcie Cesarskim.

To wszystko brzmi bezspornie dość przerażająco; jednak tego rodzaju niebezpieczeństwo jest w istocie straszniejsze z oddali niż z bliska. Chodzi się tu spokojnie ulicami i mój czytelnik uczyni to samo. Co roku ponawiany jest nakaz, by jeździć powoli, ale nie przestrzega się go dłużej niż dwadzieścia cztery godziny.

Co się w dużych miastach znajduje, a czego nie

Wielkie miasta to mały światek, gdzie można wszystko zobaczyć, wszystko usłyszeć, wszystkiemu się przyjrzeć; są wszakże światem sztucznym. Nie znajduje się w nich czegoś bardzo wielkiego i ważnego: natury. Nie, zaiste nie! Tu wszystko jest sztucznością, martwe i żywe. Koniom przycina się uszy i ogony, psom nie mniej. Ptaki nie śpiewają, lecz mówią, a ryby zamieniają się w mięso: w kuropatwy, bażanty, bekasy. Ziemi nie porasta trawa, lecz ma ona okrywę z ciosanych kamieni; woda nie wylewa się ze szczeliny w skale, lecz z lwich paszcz i smoczych głów, a ogień jest nie tylko czerwony, jest zielony, błękitny i żółty, przemienia się w ryby, w ptaki, w potworność. Również najsubtelniejszy żywioł, powietrze, nie pozostaje niezmieniony. Tchnie ono zapachem mięsa, win, esencji, tysiąca mieszanek. Nawet żywioły zmieniają tu swą naturę; jakże inaczej miałoby być z ludźmi? Ci pojawiają się w nienaturalnym odzieniu i z pomalowanym obliczem.

W tym ostatnim jest zwłaszcza coś wstrętnego. W niebie i na ziemi – o tyle, o ile je znamy – nie ma nic piękniejszego nad ludzką twarz; cóż za wrażenie, kiedy widzi się ją zapacykowaną farbami: bielą, czerwienią, błękitem!

Addison bardzo trafnie nazywa uszminkowane piękności: piktyjkami. W Wiedniu jest ich legion. Od damy dworu po kuchtę, wszystkie uprawiają owo malarstwo pastelowe na ciele. Byłoby to w porządku, gdyby je upiększało; niestety skutek jest często przeciwny. Widziałem piktyjki, które bez szminki miały blade, ckliwe i ujmujące oblicze, z nią wszakże nadzwyczaj krzykliwe i wstrętne.

Między innymi pod katedrą św. Szczepana spotkałem piktyjkę, której twarz jakby krzyczała już z oddali. Miała na głowie szkarłatną przepaskę, lecz barwę tejże całkiem tłumił kolor jej policzków. Do tego nosiła granatową chustkę i coś żółtego. Jednym słowem, figurki z chińskiej porcelany są niczym wobec tych piktyjek.

Inna dyszała przez otwarte usta i miała obwisłe policzki; jednak wystające kości tychże były uszminkowane na jaskrawo czerwono. Tak pod zapacykowanymi grobami mieszka śmierć i rozkład.

Zdumiewamy się, słysząc, że dzicy się tatuują. Ale gdyby ktoś im powiedział, że Europejczycy prasują sobie włosy żelazkiem, smarują je tłuszczem i następnie posypują mąką, że malują sobie twarz, pierś i dłoń na trzy różne kolory – czyż nie byliby równie zdumieni? Pocałunek, który smakuje, nie wzbudza miłości.

Rzadko dostrzega się naturalną twarz kobiecą. Widziałem nawet piktów-mężczyzn – a to, zdaje mi się, jest najwstrętniejsze w przyrodzie..."

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

Ilustracja: François Boucher, "Toaleta", 1742

Pan Benkowitz przypomina o konieczności regularnej wymiany klocków hamulcowych, 1801:"Ze wzniesienia, na które się stopn...
02/07/2024

Pan Benkowitz przypomina o konieczności regularnej wymiany klocków hamulcowych, 1801:

"Ze wzniesienia, na które się stopniowo wjechało, zjeżdża się w pobliżu miasteczka Šternberk naraz znowu w dół i tutaj zwłaszcza zadanie swe musi spełnić hamulec. Temu małemu pomocnikowi podróży muszę wszak poświęcić osobny rozdział.

Hamulec

Ta pozornie nieistotna rzecz, o której na nizinach nie mają pojęcia, jest w górach nadzwyczaj ważna, niemal niezbędna. Bez niej na Trakcie Cesarskim corocznie przejeżdżane byłyby setki ludzi i koni, mnóstwo wozów z ładunkiem wpadałoby do rowu, a cała droga usiana byłaby szczątkami sprzętów podróżnych. Wszystkiemu temu zapobiega ów drobiazg. Jakże dumny by był, gdyby o tym wiedział!

Hamulec ów to nic innego jak wydrążony klin żelazny albo drewniany z przymocowanym łańcuchem. Ten zaczepia się w połowie wozu i wciska hamulec pod lewe tylne koło, tak by się nie obracał, lecz po nim ślizgał. Teraz można bezpiecznie jechać w dół, nie bojąc się, że wóz zanadto się rozpędzi i przejedzie konie. Gdy jest stromo z górki, te muszą jednak mocno się wstrzymywać, a przy dużych wozach towarowych trzeba używać hamulców pod oba tylne koła. Od tego szorowania nawierzchnia robi się tak gładka, że hamulec jest coraz potrzebniejszy, a wóz ślizga się nawet przy niewielkiej pochyłości.

W wielu miejscach stoi tablica z napisem, który pod karą guldena nakazuje stosowanie hamulca. Prawdopodobnie doszło tam już do wypadków.

Dla koni hamulec jest wielkim ułatwieniem, dla woźnicy uciążliwością. Musi często zsiadać, by go założyć i z powrotem zdjąć. Ja miałem żelazny, ale w krótkim czasie tak się starł, że go musiałem kazać przekuć.

Początek drożyzny w Šternberku

Powietrze było bardzo rześkie, gdy zjeżdżałem do Šternberku, i wszedłem na kilka chwil do oberży w miasteczku, by zakosztować grzanego piwa z jajami. Za porcję, która mogła być warta dwa czy trzy grosze, musiałem zapłacić osiem. Gdy się zdziwiłem, gospodarz oświadczył mi, że tu jest ośrodek wszelkiej drożyzny. Jakże chętnie jednak ludzie mogą postrzegać siebie i to, co wokół, jako centrum.

Mają wszak rację. Ziemia jest okrągła i każdy na niej jest rodzajem ośrodka. Cieszy się ten, kto jest takim ośrodkiem na dobrym kawałku ziemi.

Zacny oberżysta może nigdy nie oddalił się zbytnio od Šternberku, bo inaczej szybko zdałby sobie sprawę, że się myli. Tu nie było ani epicentrum wszelkiej drożyzny, ani epicentrum wszystkich nietanich gestorów. W trakcie mej podróży dowiedziałem się w Niemczech i Włoszech całkiem innych rzeczy. Tu był zaledwie przedsmak drożyzny, która miała wkroczyć dalej..."

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

Żerotinowski lew na postumencie dawnej fontanny ogrodowej w Starej Kamienicy. Foto dzięki uprzejmości Zamek w Starej Kam...
02/07/2024

Żerotinowski lew na postumencie dawnej fontanny ogrodowej w Starej Kamienicy.

Foto dzięki uprzejmości Zamek w Starej Kamienicy.

Pan Benkowitz po przymusowym tygodniu w Opawie rusza w dalszą drogę, oraz co ma do tego rozdarty wąż Wergiliusza, 1801:"...
01/07/2024

Pan Benkowitz po przymusowym tygodniu w Opawie rusza w dalszą drogę, oraz co ma do tego rozdarty wąż Wergiliusza, 1801:

"Węzeł wreszcie rozwiązany

Byłem zdecydowany jechać na wieś, gdy oto 26 września rano dyrektor policji dał mi znać, że nadszedł mój paszport. Można się domyślić, jak pospiesznie do niego pobiegłem. Paszport rzeczywiście tam był i gdy dyrektor zrysował do niego mój portret, po tym, jak własnoręcznie podpisałem opis tegoż, otrzymałem go. Jak dokładnie tu postąpiono, zaświadczy następujący fragment:

„Tenże jest z Uelzen w luneburgijskiem, lat 37, średniej postury, twarz blada i gładka, włosy ciemne, oczy niebieskie, nos długi”.

Myślę, że nie muszę umieszczać mej podobizny przed niniejszą relacją, bo została tu już naszkicowana.

Tak oto zaznałem wiele niepokoju, wiele nudy, wiele irytacji, i to wcześniej, niż mogłem się spodziewać. W tym miejscu nie mogę jednak nie oddać sprawiedliwości postępowaniu dyrektora policji Babischa, który jest również radcą gubernialnym. Jakkolwiek nieporuszony był w swych odmowach przepuszczenia mnie bez austriackiego paszportu, to przecież zrobił, co mógł, by przyspieszyć jego wyrobienie, i sam znalazł sposób, by moje podanie do hrabiego von Ugartego dostarczyć wcześniej, niż nastąpiłoby to pocztą, która była już odjechała. Inaczej nie uzyskałbym paszportu w ciągu siedmiu dni.

(…)

Wyjazd z Opawy

(…)
Moim tarapatom nie było końca. Pożegnaliśmy się, wóz stał zapakowany i trzeba było zaprzęgać konie, kiedy wynikła nowa trudność. Parobek gdzieś poszedł, nikt nie wiedział, gdzie, a miał przy sobie klucz do stajni. Było tak, jakbym przykleił się do Opawy niczym ptak do żerdzi. Najpierw ja byłem więźniem, a teraz moje konie. Musiałem jeszcze spędzić martwą godzinę, nim zostałem wybawiony, nim usłyszałem pierwszy strzał z bata.

Nietrudno byłoby mi chyba napisać epos komiczny pod tytułem „Moje cierpienia w Opawie”.

Wreszcie wóz potoczył się naprzód i wkrótce znalazłem się przed bramą na Trakcie Cesarskim. Sic me seruauit Apollo.

Tu muszę jeszcze dodać, że przynajmniej na końcu spostrzegłem coś dobrego, a mianowicie, że gospodarz „Złotej Gwiazdy”, gdzie mieszkałem, liczy sobie bardzo niedrogo, i nie mam najmniejszego powodu się z nim procesować. Był 26 września, gdy wyjeżdżałem.

Trakt Cesarski

Z Opawy przez Ołomuniec, Brno, Wiedeń, Graz, Lublanę do Triestu, przez góry i doliny, pośród szczytów i równin, przez bagna i tereny uprawne, biegnie blisko stumilowy gościniec zbudowany z kamieni. To jest Trakt Cesarski. Niczym ogromny niekończący się wąż wije się przez rozmaite prowincje i niczym nić Ariadny prowadzi podróżnych przez labirynt krain. Miejscami jest wyborny, miejscami dobry, średni, zły i nadzwyczaj lichy, lichszy niż najniewygodniejszy bruk. Gdy nim jechałem, gorsza część miała przewagę, tak że wozy, konie i ludzie musieli niemal codziennie zmagać się z jego ruinami.

Trakt Cesarski to zatem nie żadna urocza piękność. Na jego kredowobiałym, popielatoszarym i lśniąco czarnym obliczu czas wyrył tyle bruzd, tyle potworzył wklęsłości i występów; doznało ono w czasie wojny tylu ran i obrażeń, że zostało wycofane z krainy piękna i dzisiaj należy raczej do oblicz groteskowych. Mówiąc krótko, Trakt Królewski leży tam jak rozdarty wąż Wergiliusza.

Jednak przy obliczu, które jest tak długie, ogólna fizjonomia niełatwo daje się ustalić. Będę do jego poszczególnych części wracał, gdy na trasie coś ciekawego zwróci mą uwagę.

W wielu miejscach przy Trakcie stoją prawdziwe milowskazy, zwłaszcza między Opawą i Wiedniem i na wielu odcinkach dalszych. Po jego obu stronach leżą tu i ówdzie kupy kamieni, które są tłuczone i używanego do jego naprawiania. Wzdłuż jego biegu napotkałem wiele setek robotników, którzy kładli bandaż na jego rany. Mówiąc krótko, Trakt Cesarski przypomina rozdartego węża Wergiliusza, nad którego uleczeniem pracowało mnóstwo lekarzy, lecz dalece nie tylu, ilu było potrzebnych, by go przywrócić do zdrowia..."

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

Pan Benkowitz poznaje bogacza i doświadcza braku rozrywek w Opawie, 1801:"Bogaty człowiek w OpawieJakiś czas temu pewien...
01/07/2024

Pan Benkowitz poznaje bogacza i doświadcza braku rozrywek w Opawie, 1801:

"Bogaty człowiek w Opawie

Jakiś czas temu pewien subiekt kupiecki nazwiskiem B. przybył do Opawy i zatrudnił się u miejscowego kupca. Wybuchły wtedy pierwsze niepokoje w Polsce i wielu konfederatów uchodziło do Cieszyna. Uchodźcy ci mieli dużo pieniędzy, ale przecież nie przez cały czas. Subiekt B., który urodził się pod Cieszynem, pomagał im w tym względzie, oczywiście nie za darmo, coraz bardziej się przy tym bogacąc.

Jego pracodawca, który spostrzegł, że B. ma do tego smykałkę, przyjął go wreszcie jako wspólnika do interesu, a B. sięgał dalej i dalej. Mówiąc krótko, przejął handel po śmierci szefa, założył fabryki sukna, miał domy w Niemczech i Włoszech i stopniowo stał się najbogatszym człowiekiem nie tylko w Opawie, ale i w całej okolicy. Jeżeli ktoś chciałby wiedzieć, na czym się tak bardzo, tak nadmiernie wzbogacił, to poniżej kilka wiadomości na ten temat.

Kiedyś dostarczył 100 tysięcy sztuk sukna do Rosji i na każdej sztuce zarobił dukata. Podczas wojny był dostawcą sukna dla armii austriackiej. Czy ktoś jeszcze pyta, skąd jego fortuna?

Był jednak nie tylko bogaty, ale i coś więcej. Wysłał kiedyś mianowicie Józefowi II sztukę sukna, które z obu stron miało inny kolor, jako dowód umiejętności krajowego przemysłu. Cesarzowi spodobał się prezent i nadał fabrykantowi tytuł barona. Teraz nazywał się on baron von B.* Waszmość panem nazywano go już wcześniej, bo w cesarstwie nazywa się tak każdego, kto nosi całą suknię .

Baron von B. musiał mieć też teraz majątki i kupił wysoko, ponad swój tytuł, a mianowicie majątki Fulnek i Slezske Rudoltice. Ten ostatni jest właśnie tym, który posiadał hrabia Hoditz, i który niegdyś odwiedzał Fryderyk II; dzisiaj ma go handlarz suknem baron von B.

Poza tym posiada niejeden dom w Opawie, całe pudła banknotów, ogromne składy sukna w wielu dużych miastach oraz odpowiednio wiele gotówki; jednym słowem, jest więcej niż milionerem.
Wszystko to brzmi bardzo pięknie i jest piękne, teraz muszę jednak dodać łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Otóż ten bogaty człowiek używa swego niesłychanego majątku nie dla dobra innych, lecz na ich niekorzyść; zarządza powierzonym mu funtem – czy raczej cetnarem – złota i srebra nie dla ludzkości, lecz wyłącznie dla własnego zarobku. Tak w każdym razie mówią wszyscy, których zdanie na ten temat poznałem. Zaiste, to źle, bardzo źle!

Oto kilka przykładów tego, jak wykorzystuje władzę, którą daje mu jego ogromny majątek. Wszyscy handlarze suknem w Opawie i okolicy muszą przy zbycie towaru zwracać się do niego, bo żadnego innego dużego hurtownika nie ma. Gdy zostanie mu zaoferowana jakaś liczba sztuk sukna albo ilość wełny, to wzrusza on ramionami, zagląda do ksiąg i listów i mówi, że na daną rzecz nie ma obecnie zapotrzebowania. Sukno nie jest poszukiwane, a wełny ma nadmiar; mówiąc krótko, artykuł mu proponowany zawsze jest akurat w danej chwili niepotrzebny. Gdyby jednak był do sprzedania za taką a taką cenę – wtrąca on – to mogę się zastanowić, czy go nie wziąć.

Biedny oferent nie ma wyjścia, potrzebuje pieniędzy, nie może się bez nich dłużej obyć; słowem, pozbywa się towaru poniżej ceny, a bogaty człowiek zarabia talara za talarem. Każda kropla potu wylana przez pracujących dlań ludzi zamienia się w jego szlachetnych dłoniach w złoto, a on gromadzi je w nieskończoność.

Pewien człowiek z Opawy, mieszkający zaledwie kilka domów od niego, powiedział mi o nim, że przybył do miasta w podartym ubraniu jako całkiem biedny czeladnik sukienniczy, stopniowo jednak wzbogacił się ogromnie na handlu suknem. Dawszy mi żywy obraz jego bogactw, człowiek ten dodał: „Lecz gdy ktoś leży na łożu śmierci, a on może go wyratować jednym krajcarem, to krajcara tego nie daje, lecz pozwala temu komuś umrzeć”.

Bezwiednie zadrżałem na te słowa. (…)

(…)

Chciałem poznać tego człowieka i postanowiłem, że udam się doń, by uzyskać jakieś informacje o Italii. Powiedziano mi wprawdzie, że jeżeli nie zaproponuję mu interesu, w którym zobaczy dla siebie zysk, to nie znajdę doń przystępu, ale nie pozwoliłem, by mnie to zniechęciło. Dobry Boże, cóż tam zastałem!

Wchodząc do jego domu, ujrzałem małego pokurczonego człowieczka w starej czapce z czerwonego aksamitu i równie starym zielonym półkaftaniku, opierającego się o kratę przy drzwiach. Ten nie mógł być milionerem; minąłem go, pozdrawiając jednak, i zapytałem służącego, czy mogę mieć zaszczyt mówić z panem von B. – Nie ma go, to znaczy, jest jeszcze przy stole. – A zatem tu nie mieszka? – Nie, młody pan nie, tylko stary. – Z nim właśnie chciałbym rozmawiać. – A stoi tam przy drzwiach.

Był to człowiek w starej czerwonej czapce.

Podszedłem doń, on zachował się jednak, jakby mnie nie zauważał, mimo że musiał dobrze słyszeć, że chcę z nim rozmawiać. Stałem wprost przed nim, a on wciąż nie podnosił wzroku. Chciał mi możliwie utrudnić zagajenie. – Pragnąłbym mieć zaszczyt móc zamienić kilka słów z panem von B. – zacząłem wreszcie. – Ze mną? Ze mną? – zapytał, śmiejąc się zimno, i tonem takim, jakbym powiedział coś głupiego albo dziwacznego. – Tak – odparłem – z panem; chciałbym wywiedzieć się kilku rzeczy o Italii. Zaśmiał się wyniośle i spojrzał przy tym na pozostałych obecnych, jakby chciał rzec: jak można mnie pytać o coś takiego? W jego zachowaniu rozpoznałem najpospolitszego człowieka, który jako człowiek jest poniżej niemal wszelkiej krytyki i jest niczym więcej jak bogaczem.

Gdybym chciał odeń czegoś ważnego, to ten moment stałby się dla mnie nadzwyczaj trudny; tak jednak poczułem tylko głęboką pogardę w sercu i spojrzałem nań zimno i obojętnie. – Do mego syna zaprowadzić, do syna – rzekł wreszcie i oto podszedł służący, by spełnić polecenie.

Tak przebiegła moja wizyta u pana von B. Miałem już dość. Jeżeli człowiek ten tak traktuje nieznajomego, który jest porządnie odziany, porządnie się zachowuje i niczego u niego nie szuka, to jakże kamienny, jakże żelazny musi być wobec tych, którzy coś odeń chcą, którzy proszą go o dobry uczynek.

Poszedłem do jego syna**, znalazłem w nim całkiem uprzejmego człowieka, porozmawiałem z nim nieco o Italii i oddaliłem się.
(…)

Nieznane

Krytycy pragną, by napisano coś nieznanego, coś nowego. Dobrze! Zająłem się tą sprawą i w Opawie miałem szczęście coś podobnego odkryć. Oznajmiam zatem niniejszym światu, że w miejscowości tej w oficynie Vogelsingera ukazuje się gazeta o tematyce politycznej, mająca dwa wydania w tygodniu. Mogę sobie słusznie pochlebiać, że wydobyłem tu na światło dzienne coś nieznanego, i żywię nadzieję, iż znajdę jeszcze w Opawie podobne ukryte skarby.

Rozrywka, a raczej jej brak w Opawie

Nie znałem nikogo w Opawie; w mieście tym nie było teatru, ani żadnej innej publicznej rozrywki, w której zamiejscowy mógłby wziąć udział. Książek też nie znalazłem – co mam począć? Pracowałem nad niniejszą relacją, ale nie można ciągle pracować, a poza tym przy moim położeniu byłem też na to zbyt markotny. Wszedłem do kawiarni przed bramą. Dwaj mężczyźni grali w bilard, trzeci bawił się kluczykiem od zegarka, a czwarty przechadzał się z nieskrywaną dumą w tę i z powrotem, ciągle po sobie spoglądał i nie omieszkiwał niczego, by pokazać, że jest ważnym stałym klientem. Wszyscy pili wino, była to jednak pora dnia, kiedy napitek ten nie ma wiele uroku. Kazałem sobie przynieść jakieś ciasto i kilka owoców, usadowiłem się na werandzie i jadłem; poza tym nie było tu nic innego do roboty. Dzień był już jesienny, zaczęło wreszcie padać i poszedłem na kwaterę. Co za życie!

Wreszcie odkryłem, że w gospodzie, gdzie mieszkam, znajduje się pomieszczenie, w którym pewien księgarz, bodajże z Brna, prowadzi niewielki skład książek. Pośród smętnych romansideł i katolickich dzieł pedagogicznych znalazłem pewien europejski rocznik i doprowadziłem do tego, że dozorca książek kilka jego części mi pożyczył. Na strasznego demona nudy znalazłem teraz małego antydemona, w którym w najgłębszym przygnębieniu mogłem znaleźć schronienie.

Pośród wielu doniesień ze scen austriackich przeczytałem też fragment relacji podróżnej z Włoch, gdzie szczególnie spodobały mi się następujące słowa: „Terracina leży na wzniesieniu, którego zbocze schodzi aż do morza i składa się z samych ogrodów. Te były całkiem pełne dużych drzew pomarańczowych i cytrynowych, których gałęzie, ciężko obładowane złotym owocem, zwieszały się ku ziemi. Również migdałowce były w szczycie rozkwitu. Tu i ówdzie piękna palma daktylowa podnosiła głowę wysoko ponad pozostałe drzewa owocowe, a wiele indyjskich fig, dziko tu rosnących, przyodziewało nagie skały. W dole morze było całkiem spokojne i jak żywe za sprawą mnóstwa statków i łodzi. Na redzie rozmaite jednostki stały na kotwicy. Po prawej wznosił się przylądek Circeo, naprzeciwko siebie mieliśmy trzy piękne wyspy: Palmarolę, Ponzę i Zannonę, po lewej w sinej dali Ischia i dwa szczyty Wezuwiusza, niby chmurki, wyłaniały się z tafli morza”.

Ja wszakże, który też chciałem to wszystko oglądać, siedziałem w Opawie i patrzyłem na kolorowe domy, patrzyłem, jak liście spadają z drzew, patrzyłem na cesarskich żołnierzy w szarych szynelach na ulicach, na wystrojone chłopki, na targ zbożowy i wiele innych rzeczy, które tak naprawdę nie leżały mi na sercu.

Owa relacja podróżna sprawiła, że poczułem zdwojoną tęsknotę za Italią, ale obudziła też we mnie coś innego, o wiele gorszego: głęboki niepokój. Słyszałem bowiem z różnych stron, że od wiosny wielu podróżnym przytrafiło się to, co mnie, że niektórzy z nich zawrócili, inni musieli czekać cztery tygodnie na paszport, a jeszcze innym w ogóle go odmówiono.

Nie do opisania jest, jak głęboko trapiły mnie te wiadomości. Myśl, że i ja nie dostanę paszportu, że w podróży, po której spodziewałem się największego szczęścia życia, to jest zdrowia, zostanę nagle zatrzymany i może nawet całkiem unieruchomiony, ta myśl nie dawała mi już spokoju. Bezczynność w takiej sytuacji jest najgorszą udręką, starałem się więc przynajmniej pracować podług sił..."

*/ Carl Anton Czeike (Czajka?) (1732 Opawa – 1809 tamże), w 1771 r. w uznaniu zasług dla przemysłu sukienniczego wyniesiony przez arcyksiężną Marię Teresę do stanu rycerskiego z predykatem von Badenfeld.

**/ Karl Josef Czeike, od 1788 rycerz, od 1827 baron von Badenfeld.

Karl Friedrich Benkowitz (1764 Uelzen – 1807 Głogów), „Podróż z Głogowa do Sorrento. Przez Wrocław, Wiedeń, Triest, Wenecję, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol”, Berlin, u Friedricha Maurera, 1803

Ilustracja: Ludwig Löffler (1819–1876), "Fryderyk Wielki z wizytą u hrabiego Hoditza", 1877

https://commons.wikimedia.org/wiki/Category:Slezsk%C3%A9_Rudoltice?uselang=de #/media/File:HoditzFriedrichLudwigL%C3%B6ffler.jpg

Adres

Chromiec 56
Chromiec
58-512

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Wydawnictwo Wielka Izera umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Widea

Udostępnij

Kategoria

Izerską ścieżką...

Regionalia i reprinty związane z Górami Izerskimi i krainami ościennymi.


Może Ci się spodobać