07/07/2021
Zgodnie z ulubioną teorią spiskową redaktora Stanisława Michalkiewicza - polską rządzą rotacyjnie trzy stronnictwa: Ruskie, pruskie i amerykańsko-żydowskie. Gołym okiem widać, że ta teoria wymaga drobnej aktualizacji, ponieważ w chwili obecnej na karuzeli Europy środkowej kręcą się cztery mocarstwa, które w skutek połączenia sił zintegrowały się w dwa stronnictwa, Rusko-pruskie i amerykańsko-żydowskie. W awangardzie politycznych celów wobec środkowo-europejskich bantustanów obu stronnictw - jest likwidacja tutejszego przemysłu energetycznego oraz zmuszenie ich do rezygnacji z eksploatowania wszelkich surowców, którymi dysponują pod pretekstem walki z klimatem. To niechybnie zmusi kraje środkowej Europy do importowania paliw kopalnych oraz energii elektrycznej od stronnictwa, które w zależności od obopólnych celów lub aktualnego układu sił akuratnie ma monopol na dystrybucję surowców i energii w tej części świata.
Wyścig wygrywa frakcja rusko-pruska, która kończy drugą nić Nord Stream 2, przeważając tym samym nad koalicją amerykańsko-żydowską ze swym projektem Trójmorza i gazoportem w Świnoujściu.
Wygląda jednak na to, że geopolityczny projekt Trójmorza wygasł wraz z prezydenturą Donalda Trumpa. O ile były prezydent Stanów Zjednoczonych był organicznym przeciwnikiem gazociągów Nord Stream, o tyle jego następca - Joe Biden - najpierw udzielił projektom akredytacji, by następnie w swej pierwszej zagranicznej wizycie spotkać się w Genewie z prezydentem Rosji, Wladimirem Putinem. Po spotkaniu wszystkie papierowe i elektroniczne tabloidy zasypały nas tonami mętnych frazesów o tym, co było jego najistotniejszym tematem. Wymieniano tu między innymi sprawę ukraińską, prawa człowieka, mniejszości seksualnych, kobiet oraz kwestię białoruską. Zdaniem wielu obserwatorów do żadnego porozumienia, ani tym bardziej resetu w stosunkach między mocarstwami nie doszło. Dziesiątki funkcjonariuszy lewicowego frontu ideologicznego dwoili się i troili, by ich czytelnicy nie doznali dysonansu poznawczego. Strach pomyśleć do czego by doszło, gdyby obywatele samodzielnie doszli do wniosku, że nowy prezydent Stanów Zjednoczonych, który oskarżał swego poprzednika o konotacje z ruskim dyktatorem we własnej osobie udał się, by całować Putina w rękę, doprowadzając tym samym do odwilży z Rosją.
Nawet dla niewytrawnego obserwatora informacja o tym, że oba kraje przywrócą placówki i wymienią się ambasadorami jest jednoznaczna. Jesteśmy świadkami kolejnego resetu między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. Jeśli tylko sobie przypomnimy, że rezultatem zerwania ostatniego resetu między mocarstwami była afera taśmowa przy asyście kelnerów i ośmiorniczek, co skutkowało obaleniem ówczesnej władzy i przywrócenialem na jej miejsce Jarosława Kaczyńskiego i jego sitwy, to zrozumiemy, że kolejna odwilż również bezpośrednio przełoży się na warunki polskie. Jeśli (zwłaszcza w polityce) nie wierzymy w serię wynikających z przyrody przypadków, to za konsekwencje możemy uznać problem z utrzymaniem większości w sejmie, z jakim od chwili odwilży zmaga się Jarosław Kaczyński. Do kolejnego przypadku, wynikającego z przyrody nie znoszącej próżni, należałoby zaliczyć sfinalizowanie długo zapowiadanego powrotu najwybitniejszego euro-konfidenta, jakiego zrodziła polska ziemia - Donalda Tuska. Kto choć trochę pamięta sposób, w jaki prowadził się Tusk w życiu politycznym naszego państwa, ten doskonale rozumie, że decyzja o ewentualnym powrocie na Polską scenę polityczną nie leżała w jego gestii.
Na pierwszy rzut oka widać, że egzystencja rządu Mateusza Morawieckiego drży w posadzie, tylko tymczasowo utrzymując większość sejmową dzięki Pawłowi Kukizowi i jego czterem posłom. Do uchwalenia wniosku o wotum nieufności najprawdopodobniej jeszcze nie dojdzie, ponieważ do tego potrzeba bezwezglednej większości sejmowej. Jarosław Kaczyński będzie musiał się zadowolić rządem mniejszościowym, który w Polsce nigdy nie trwał dłużej niż rok. Bez sejmowego poparcia nie przetrwał rząd Jerzego Buzka w latach 2000–2001, Leszka Millera w latach 2003–2004, Marka Belki 2004–2005, Kazimierza Marcinkiewicza w latach 2005–2006, oraz rząd mniejszościowy, którego prezesem był właśnie Jarosław Kaczyński od kryzysu w lipcu 2007. Rozwiązanie rządu jeszcze w tym roku jest raczej wykluczone. Nie dlatego, żeby Jarosław Kaczyński był gotowy związać w jedną całość wszystkich posłów "zjednoczonej prawicy" ale dlatego, że opozycja również nie jest zdolna zjednoczyć żadnej sejmowej większości. Istnieje również możliwość rozwiązania sejmu i doprowadzenie do przedwczesnych wyborów. Do tego jednak konieczne jest zbudowanie koalicji zrzeszającej aż 2/3 jego członków.
Jeśli nie wydarzy się nic strasznego, to rząd i sejm dotrwa do końca swej kadencji, która powinna skończyć się dopiero za dwa lata. Jednak nie przypadkiem desygnowany do objęcia władzy Tusk pojawił się w Polsce już teraz. Naturalnie, namiestnik stronnictwa rusko-pruskiego potrzebuje trochę czasu, aby zebrać szyki, pojeździć po kraju i zmobilizować swój elektorat kilkoma awanturami. Gdyby jednak ten sejm miał przetrwać do końca kadencji, Tusk mógłby spokojnie siedzieć w Brukseli do wiosny następnego roku. Tusk do zbudowania większościowej koalicji i objęcia władzy w Polsce będzie potrzebował posłów, których najprawdopodobniej w podobnych do platformy obywatelskiej liczbach wprowadzi Szymon Hołownia. Jeśli P*S przetrwa jako całość, najprawdopodobniej nadal będzie cieszył się najwyższym poparciem jako samodzielna partia, wprowadzając w następnych wyborach nieznacznie więcej lub tyle samo posłów, co platforma i polska2050 pomimo, że suma sondażowego poparcia obu partii jest nieznacznie wyższa od poparcia partii rządzącej. Nie możemy zapominać, że przy podziale sejmowych stołków obowiązuje dysproporcjonalna metoda donta, przez co liczba uzyskanych głosów dla każdego komitetu jest dzielona kolejno przez 1,2,3..., uzyskując tym samym malejące liczby.
Jeśliby jednak frakcja Tusk-Hołownia mimo wszystko nie była zdolna do utworzenia sejmowej większości, to jest trzeci potencjalny koalicjant, który najprawdopodobniej znajdzie się w sejmie w kolejnych wyborach. Lewica, złożona z komunistów oraz wyznawców wszelkich dezorientacji seksualnych z Włodzimierzem Czarzastym i Robertem Biedroniem na czele. Wewnętrzna sytuacja w P*S daje nam do zrozumienia, że partia rządząca nie będzie w stanie w przyszłości zbudować sama żadnej większości parlamentarnej. Potencjalnym koalicjantem mogłaby być konfederacja, która cieszy się ciągłym i stabilnym poparciem nad progiem wyborczym, z tendencją rosnącą. Jeśli opisany przeze mnie scenariusz się urzeczywistni, to Jarosław Kaczyński stanie przed poważnym dylematem. Będzie mógł próbować tworzyć rząd w porozumieniu z konfederacją, co najprawdopodobniej rozzłościło by Amerykanów. Nie po to przecież oddają środkową Europę pod powiernictwo rusko-pruskie, żeby Kaczyński budował rząd bez porozumienia z którymś ze stronnictw. Będzie również mógł stwarzać ku temu jedynie pozory, by odrzucić wszelkie rozmowy pod byle pretekstem - choćby rzekomej współpracy konfederatów z Rosjanami.
Maciej Przegon, portal wprawo .pl